Porucznika Rawicza definicja człowieczeństwa

„Długi marsz”, książka przemilczana

Publikacja: 06.06.2008 17:04

Red

Siedem ludzkich sylwetek na tle bezkresnej pustyni... Tak mógłby się zaczynać ten film. Ale ani Hollywood, ani nasi dotowani reżyserzy nie zrobią takiego filmu. Jest niepolityczny. Patrzymy w przyszłość, dogadujemy się z Moskwą, nie potrzeba nam jakiegoś jątrzenia ran. A jednak jest to gotowy scenariusz.

Autor, oficer artylerii aresztowany na Kresach przez NKWD, przetrzymał iście szatańskie „śledztwo”, by, nie przyznawszy się do rzekomych przestępstw, otrzymać wyrok 25 lat łagru. Ale jego epopeja zaczyna się dopiero potem. Był bowiem pomysłodawcą i przywódcą nieprawdopodobnej ucieczki: do Indii. Przez Syberię, Mongolię, Chiny i Tybet. Wraz z innymi Polakami oraz Amerykaninem, Łotyszem, Litwinem i przypadkowo spotkaną polską dziewczyną, która uciekła z kołchozu, lecz nie przetrwała gehenny tej wędrówki.

Z pomocą mongolskich pasterzy i chińskich wieśniaków pokonali pustynie, rzeki i kolejne pasma pokrytych śniegiem gór. W Himalajach przydarzyło się im coś najbardziej niezwykłego. Natknęli się bowiem na... yeti.

„Były to zwierzęta olbrzymich rozmiarów i stały na tylnych łapach.

Wykorzystując umiejętności zdobyte na kursie obserwatorów artyleryjskich, zacząłem obliczać wysokość obu zwierząt. Nie były niższe niż dwa i pół metra. (...) Pokryte były gęstym czerwonawym owłosieniem, miejscami widać było jednak kępy długiego szarawego włosia”. Jeden z uciekinierów „zaczął wymachiwać rękami, wydając z siebie przeraźliwe dźwięki, i odtańczył taniec wojenny czerwonoskórych. Potem zaczął ciskać w ich stronę odłamkami lodu. Oba stworzenia nie zwróciły jednak na niego najmniejszej uwagi. Nie ulegało wątpliwości, że zauważyły nas i że się nas nie boją. (...) Przez szereg lat stworzenia te były dla mnie tajemnicą nie do rozwikłania. Dopiero ostatnio dowiedziałem się o wyprawie naukowej wysłanej w poszukiwaniu potwora Himalajów i przeczytałem opisy tego stworzenia pochodzące od ludności tubylczej. Zrozumiałem, że najprawdopodobniej spotkaliśmy dwa okazy tego właśnie gatunku”.

Spotkanie skończyło się tragedią. Aby wyminąć groźne stworzenia, cała grupa musiała wybrać trudniejszy szlak. Jeden ze zbiegów pośliznął się i zniknął w przepaści.

Dwa tygodnie później – po ośmiu dniach bez pożywienia – czterech ocalałych (z siedmiu, którzy wyruszyli) natknęło się na oddział armii hindusko-brytyjskiej. Przewiezieni do szpitala w Kalkucie natychmiast stracili przytomność. Odzyskali ją dopiero po miesiącu walki lekarzy o ich życie.

Niedługo potem autor wyjechał do Armii Polskiej stacjonującej w Iraku. Opis pożegnania czterech bohaterów po roku wspólnej walki o życie i wolność jest przejmujący. Znamienne są słowa: „Nikt nie może być bardziej samotny niż ja w tym momencie”.

Książka ta wydana została w 1956 r. w Londynie. Gdy czytałem ją po raz pierwszy, przypomniałem sobie inną, którą uczniowie większości krajów Zachodu mają w spisie lektur: „Ziemię, planetę ludzi” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego. Opisuje on historię pilota Guilaumeta, który rozbił się w Andach, ale zdołał przejść góry, pragnąc tylko, by jego zwłoki zostały znalezione jako dowód dla towarzystwa ubezpieczeniowego. Gdy opowiedział o tym autorowi, dodał po chwili milczenia: „Wiesz, tego, co zrobiłem, nie zrobiłoby żadne zwierzę...”. O ileż jednak większe prawo do tej definicji człowieczeństwa miał porucznik Rawicz i jego towarzysze.Dlaczego więc nie ma tej książki w spisie lektur obowiązkowych? Dlaczego młodzi ludzie muszą przekazywać sobie zachwyceni wieść o jej istnieniu za pośrednictwem Internetu, pisząc o niej niczym o jakimś cymelium? Dlaczego po jej pierwszym wydaniu po 1989 roku nie było żadnych recenzji, przynajmniej w liczącej się prasie? Dlaczego żadna instytucja nie zaprosiła autora do Polski? Czemu nikt nie próbował przeprowadzić z nim choćby wywiadu, skoro zmarł dopiero w drugiej połowie lat 90.?

Odpowiedź brzmi: ta książka nie pasuje do ducha naszego czasu. Jest w 99 proc. prawdopodobne, że potencjalnych „poważnych” recenzentów odstraszyło od razu jej pierwsze zdanie: „My, Polacy, doświadczyliśmy więcej cierpień na przestrzeni wieków niż jakikolwiek inny naród”. Nie ma dziś bowiem w Polsce słowa budzącego większą odrazę niż „martyrologia”. Bo chociaż por. Rawicz dzięki silnemu organizmowi nie został męczennikiem sensu stricte, prawie do końca życia zmagał się z pomocą psychiatrów z psychicznymi skutkami przeszłości.

Jest jeszcze bardziej delikatny czynnik. Autor niechcący, bo w 1956 r. nie było jeszcze walki o prestiż największej ofiary wojny, neguje tu prymat krzywdy Żydów, co recenzent z „New York Times’a” wypomniałby mu natychmiast (rzecz jasna z odpowiednim komentarzem o polskiej megalomanii). A taka perspektywa na naszych opiniotwórców działa odstraszająco.

Nie można jednak ominąć kwestii wzorów, jakie stawia sobie dane społeczeństwo. Nie chodzi tu o apologię ciągłych klęsk, o co na przykład w 1986 r. w odpowiedzi na ankietę „Znaku” oskarżył polską inteligencję młody członek opozycji nazwiskiem Donald Tusk:

– „Historia Polski kojarzy mi się z bezustannym nieszczęściem i jestem po prostu chory, gdy każe mi się je wciąż na nowo rozpamiętywać. Mam dość”. Przecież oficjalna ideologia III RP głosi, że państwo to jest zwycięskim zwieńczeniem naszych dziejów, można by więc sądzić, że ten happy end pozwoli nam pogodzić się z dramatami przeszłości. Ale nawet obdarzeni łaskami fortuny Amerykanie nie zapominają o swoich tragediach... Wielu delegatów na kongres w Filadelfii, którzy podpisali Deklarację Niepodległości, zapłaciło za to życiową klęską. John Hart musiał opuścić ciężko chorą żonę i przez rok ukrywać się w lasach i jaskiniach, by po powrocie dowiedzieć się, że żona umarła, dzieci zaginęły, a posiadłość zniszczyli Anglicy. Armator Carter Braxton stracił swoje okręty, umarł w łachmanach. Podobnie było z Ellerym, Cylnerem, Hallem, Waltonem, Gwinettem i innymi.

I choć minęło 230 lat, historycy wciąż piszą książki o tamtej wojnie...Cóż, być może III RP jest pierwszym państwem w dziejach, które nie potrzebuje wzorców osobowych. Ale możliwe jest też coś innego: że postawy te, uosobione przez rzeczywistych bohaterów, z jakichś powodów nie przystają do rzeczywistości tego państwa. Że jego pedagogia szkolna i medialna jest immanentnie impregnowana na przesłanie, jakie niesie zdolność zapłacenia nawet najwyższej ceny za wierność prawdzie i niepodległości. Jak to możliwe?

Sławomir Rawicz „Długi marsz”. Wydawnictwo Gord, Gdańsk 2007

Siedem ludzkich sylwetek na tle bezkresnej pustyni... Tak mógłby się zaczynać ten film. Ale ani Hollywood, ani nasi dotowani reżyserzy nie zrobią takiego filmu. Jest niepolityczny. Patrzymy w przyszłość, dogadujemy się z Moskwą, nie potrzeba nam jakiegoś jątrzenia ran. A jednak jest to gotowy scenariusz.

Autor, oficer artylerii aresztowany na Kresach przez NKWD, przetrzymał iście szatańskie „śledztwo”, by, nie przyznawszy się do rzekomych przestępstw, otrzymać wyrok 25 lat łagru. Ale jego epopeja zaczyna się dopiero potem. Był bowiem pomysłodawcą i przywódcą nieprawdopodobnej ucieczki: do Indii. Przez Syberię, Mongolię, Chiny i Tybet. Wraz z innymi Polakami oraz Amerykaninem, Łotyszem, Litwinem i przypadkowo spotkaną polską dziewczyną, która uciekła z kołchozu, lecz nie przetrwała gehenny tej wędrówki.

Pozostało 88% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski