„Bajobongo” to był muzyczny hit sprzed lat. W interpretacji Marka Turka, rysownika i scenarzysty, z nieco inną pisownią – „Bajabongo” – przeobraził się w przebojowe wakacje. Tylna okładka naśladuje turystyczny prospekt: oferta z gatunku all inclusive i mnóstwo atrakcji. Nie ma tylko ubezpieczenia na życie.
Polecam zwolennikom ideologii absurdu. Zupełnie odjechany komiks. Surrealistyczne krzyżówki serwowane w odrzutowym tempie. Różne zapożyczenia, aluzje, cytaty – co w dobie postmodernizmu liczy się autorowi na plus. Niektóre sytuacje wzięte z obserwacji; większość – wyimaginowanych. Można odczytać je jako symboliczne.
Turek rysuje gęsto, nie daje wytchnienia oczom ani wyobraźni. Stosuje filmowe efekty – zbliżenia, oddalenia, zmiany perspektyw. Łączy groteskę z fotograficznym realizmem. Na dodatek treść zawiła jak labirynt. Podrzucam więc nić ułatwiającą przebycie tej plątaniny.
Bajabongo to kraj na pustkowiu. Tutejsze stwory przyjmują co rano opłatki, po których połknięciu strzelają im z oczu i ust snopy światła. Ustawione w rzędy, wytyczają pas do lądowania samolotu transportującego turystów. I oto wysypuje się gromadka wczasowiczów.
Potem indywidualna przygoda jednej z ludzkich mrówek. Kelner przynosi mu na basen superbonus: wizyta w pobliskim zamku. A tam wrzucają go do głębokiej studni. Zamienia się w krwawy placek; nadworny artysta przerabia rozbryzg w abstrakcyjny obraz. Gruby kacyk ogląda wystawę podobnych kleksów. Następnie podpala je i podziwia rezultaty. Z ognia wylatują motyle...