Wielkie pranie i dzika gęś

Rafał Gan-Ganowicz — antykomunistyczna legenda

Publikacja: 04.07.2008 16:51

Red

Rawicz. To jest bardzo znane nazwisko z Wolnej Europy. Ja wiem, kto to jest!… Muszę panu powiedzieć, że sposób, w jaki opowiadana jest historia i sytuacja Okrągłego Stołu – bo pan to pomija… z czerwonymi żadnego paktowania! Latarnie! Sznury! Wieszanie! (…) Taka jest ideologia. (…) To znaczy pan byłby za tym: utopić wszystko we krwi, żadnego dogadywania się z czerwonymi!”.

Tak pracownik telewizji publicznej wypowiadał się w czasie kolaudacji w styczniu 1998 roku filmu Piotra Zarębskiego, na temat Rafała Gan-Ganowicza. Jednej z bardziej intrygujących postaci polskiej rzeczywistości powojennej.

Urodził się w roku 1932 w okolicach Wawra, choć rodzice mieli też dom na Żoliborzu. Ojciec w latach 20. był poszukiwaczem przygód w Ameryce Południowej, gdzie stał się właścicielem kopalni złota. Wywodził się z uszlachconej przed wiekami, za zasługi dla Rzeczypospolitej, rodziny tatarskiej.

We wrześniu 1939 roku rozpoczął się czwarty rozbiór. Matka Rafała zginęła na początku wojny, zabita przez Niemców. W powstaniu warszawskim do ukrytego w piwnicy, wraz z innymi, chłopca, zajrzał mężczyzna z biało-czerwoną opaską na ramieniu. Rzucił: „Ojciec zginął”, aby zaraz wyjść i powrócić do walczących.

Architekt dziejów Józef Stalin rozpoczyna przebudowę folwarku, którym zamierza zarządzać: „Prześladowano już nie tylko za czyny, ale i za słowa. Starano się zabijać myśli. Garstka młodzieży, walcząca o źdźbło prawdy za pomocą ulotek i napisów na murach zrujnowanej Warszawy, ryzykowała więcej niż życie. Tortury były na porządku dziennym”.

Gan-Ganowicz podejmuje z przyjaciółmi walkę, którą ma prowadzić w przyszłości w innych krajach i w nieco odmiennych okolicznościach. Jest nastolatkiem. Nie ma rodziców, ale widzi realia życia pod nową okupacją: „Nikt mnie tego nie nauczył, nauczyli mnie sami komuniści…”.

Tymczasem w dalekiej Ameryce agenci w rodzaju Oskara Langego czy Bolesława Geberta prowadzili działalność, której celem było ustawienie światowej opinii publicznej wobec takich jak Rafał.

We Wrocławiu odbył się Kongres Obrońców Pokoju. Wystąpili Picasso i Eluard. Nie przeszkadzało im, że obok szalał terror, że ludzie znikali w taki sposób, jak zniknął z polecenia Jerzego Borejszy dyrektor Ossolineum Antoni Lewak – na początku lat 70. opowiadał mi o tym ojciec.

Ludzie nie patrzyli sobie w oczy. Nie dowcipkowali. Za żart można było znaleźć się w więzieniu. Żadne głosy nie dochodziły z sąsiedniej Litwy. Tam już stało się jasne, że nie ma żadnego wyboru.

W latach 90. oglądałem w więzieniu na Łukiszkach w Wilnie cele, w których trzymano partyzantów. Ci walczyli bez nadziei i złudzeń, kiedy komisarze podbitych państw rozdawali zasłużonym nagrody w postaci mieszkań, posad i przywilejów.

Trzymani w celach bez jedzenia i picia, wyprowadzani na egzekucje, drapali i gryźli, chcąc przynajmniej pozostawić ślad w postaci wydrapanego oka czy naderwanego ucha. Oprawcy wpadali do celi wyposażeni w czarną płachtę. Okręcano nią ofiarę, walczącą do końca pazurami i zębami.

Na wszelki wypadek stoły i krzesła przytwierdzone były do podłóg i ścian.Wynik takich zmagań był tylko jeden.

W tym czasie Antanas Venclova pisał peany na cześć Stalina, a w pobliskiej Polsce „dworscy” poeci przy wsparciu ubeckich pejczy zdobywali czytelnika.

Wiwisekcję tego przeprowadził Leopold Tyrmand: „W USA nawet wśród specjalistów od komunizmu, panuje przekonanie, że wyższe sfery w społeczeństwie komunistycznym to członkowie partii i rządu, wyższej rangi wojskowi i wysoka kadra przemysłowa. Nic bardziej błędnego. Ci ludzie jedynie rządzą. (…) Prawdziwe wyższe sfery to ich lokaje – pisarze, cyniczni intelektualiści, artyści, dziennikarze, którzy za szeleszczące papierki i zwolnienie z odpowiedzialności sprzedają swoją gotowość do każdego fałszu”.

Rozpoczynała się kolejna w historii kraju lekcja pogardy i zniewolenia. Reagowano na nią różnie. Jedni szukali schronienia w zajęciach nieprzystających do tego, co działo się na ulicy. Inni szli na kompromis, aby przeżyć.

W najgorszej sytuacji byli ci, którzy cokolwiek wspólnego mieli z państwem okresu międzywojennego. Narzucona z woli Rosjan administracja zabrała się do dzieła. Aresztowano wójtów i starostów. Rosły także z tygodnia na tydzień szeregi konfidentów. Dla takich, jak Rafał, miejsca nie było.

Rówieśnicy Rafała próbowali walczyć, ale jak partyzanci na Litwie skazani byli na przegraną. Mimo tego kolportowali afisze i ulotki. Wypisywali na murach domów antykomunistyczne hasła: „Tajniacy z Urzędu Bezpieczeństwa nie próbowali nas nawet zatrzymać. Strzelali jak do kaczek. Jeden z kolegów został ranny w płuco, innemu przestrzelili kolano. Jeszcze innego dobili na śledztwie. Nikogo nie wydał. Postanowiliśmy się bronić. W ścisku tramwajowym kradliśmy milicjantom pistolety. Rozbroiliśmy w ciemnej ulicy sowieckiego żołnierza. Przy naklejaniu plakatów był teraz kolega w »obstawie«. Gdy strzelano do nas, ukryta w ruinach »obstawa« odpowiadała ogniem. Ubecy stali się mniej odważni”.

Kiedy Stalin umierał, społeczeństwo było spacyfikowane. Rok 1956 był tego ilustracją. Nikomu nie śniła się już wolność i kraj obrastać zaczął w kolejne warstwy reformatorów systemu.

Rafał w tym już nie uczestniczył. W czerwcu 1950 roku opuścił kraj z pistoletem w ręku, podwieszony pod pociągiem. Jego ucieczka stać się miała inspiracją wkraczającej do życia młodzieży kolejnego milenium. Legenda na temat jego wyczynów rośnie proporcjonalnie do tego, jak społeczeństwo zdobywa wiedzę odnośnie do ówczesnego zniewolenia państwa.Gan-Ganowicz znalazł się w obozie dla uchodźców w dzielnicy Berlina należącej do sektora amerykańskiego: „Byłem wśród nich najmłodszy. Ze snutych nocami opowieści czerpałem »naukę o Polsce i świecie współczesnym, jakiej nie dałaby mi żadna inna szkoła«”.

Uchodźcy z Polski nie mieli złudzeń. Fenicja przestawała istnieć, przemieniając się w laboratorium, w którym celem było wyhodowanie nowego typu człowieka. Prawdziwe zwycięstwo komuniści mieli jednak odnieść nie, jak wielu zakłada, pomiędzy rokiem 1956 a 1970, ale w 1989, kiedy pod uniesionym w górę kloszem wystrzelił produkt ich chowu.

Elicie wyrosłej na wygranej 1920 roku zabrakło kilku lat, aby zbudować powstające z popiołów państwo. Od upadku komunizmu mija 20 lat, czyli prawie analogiczny okres istnienia Polski międzywojennej, a kraj wciąż nie może uporać się z tym, czym nasączono go w latach totalitaryzmu.Nie chodzi tu o sprawy może ważne, ale drugorzędne, jak dekomunizacja czy rozliczenie się z przestępczej działalności. Chodzi o wykreowanie elit, które będą w stanie postawić na pierwszym miejscu interes Polaków, nawet jeśli będzie on sprzeczny z mirażem dobrobytu i wygodnej egzystencji.Jeśli stanie się inaczej, to doczekamy się wkrótce nowych prezydentów, którym będzie spływało po nogawce na grobach katyńskich, a Fenicjanie traktowani będą tak, jak potrafi ludzi traktować klasa polityczna wyrodniejącej dzisiaj demokracji.

Tego wszystkiego Rafal Gan-Ganowicz nie dożył. Zmarł w roku 2002 w Lublinie, przekonany jednak mocno, że karta w tej nierównej grze zaczyna się odwracać.

Parę lat później, jadąc pociągiem z Warszawy do Krakowa, przypominałem sobie nasze pierwsze spotkanie. Początek prawie ćwierć wieku trwającej przyjaźni. Nocnych rozmów. Spotkań w Ameryce i Francji. Kim był człowiek, który od samego początku wiedział, jak potężnym zagrożeniem dla jednostki jest ideologia przez lata eksploatowana przez zaślepionych nią wyznawców?

Był niewielkiego wzrostu. Poruszał się sprawnie, prawie po kociemu. Czuło się w jego obecności potężny zasób energii. Był namiętnym palaczem. Lubił whisky i wino. Wystarczyło zamienić z nim kilka zdań, aby wiedzieć, że ma się do czynienia z kimś bezpośrednim i bezpretensjonalnym.

Przekonać o tym mogli się ci, którzy obejrzeli spotkanie Gan-Ganowicza z reprezentującą medialny teatr Moniką Olejnik. Film warto odszukać w archiwach TVP, bo dopiero tam można zobaczyć, jak wygląda wolność w konfrontacji z tresurą, której nie przykryje żadna szminka.

Powróćmy jednak do Polski lat 40. Rafał ogląda to, co opisał też w „Popiele i diamencie” Jerzy Andrzejewski. Ta powieść przez lata była obowiązkową lekturą dla Fenicjan. Oto dla kontrastu opis Gan-Ganowicza tego, co przez lata nazywano „wyzwoleniem”: „Kto widział przemarsz Armii Czerwonej pod koniec drugiej wojny światowej, ten nie zapomni sowieckiego wandalizmu. Czego Sowieciarz nie mógł ukraść, to niszczył. Sowieccy żołnierze wyrzucali przez okna radia i gramofony, bagnetami cięli portrety, wyrywali struny z fortepianów, kolbą rozbijali umywalki i muszle klozetowe, strzelali do luster i kandelabrów, niszczyli biblioteki, tłukli meble i rwali na strzępy kotary. Każdy dom przez nich zamieszkany, choćby przez kilka dni, wymagał gruntownego remontu. Nie mówiąc już o brudzie i smrodzie, jaki po sobie zostawiali. Wiadomo: skoro potłukło się klozetowe muszle… Dlaczego tak strasznie niszczyli? Czyżby pchała ich do tego zazdrość, że ktoś mógł żyć w warunkach, jakie oni, obywatele »przodującego kraju« widywali tylko w kinie? Czy może winna była propaganda wmawiająca im bezustannie, że poza Sowietami panuje straszliwy wyzysk i wobec tego każde przyzwoite mieszkanie jawiło się jako siedlisko kapitalisty? A może jest to natura sowieckiego człowieka, napędzanego wódką, jak silnik samochodu napędzany jest benzyną? Nie wiem. Ale barbarzyństwo sowieckie pamiętam…”.

Po otrzymaniu dziewięć lat po ucieczce z kraju patentu oficerskiego z rąk generała Andersa, a także wyszkolenia dla spadochroniarzy, Gan-Ganowicz wyjeżdża do Konga. Znajdował się tam rodzaj poligonu doświadczalnego, gdzie wyszkoleni w Rosji lub jej krajach satelickich instruktorzy, prowadzeni przez Patrice’a Lumumbę, chcieli doprowadzić do przejęcia kraju przez komunistów. Oto przykładowy „student”: „Był nagi, z wyjątkiem skórzanej przepaski na biodrach, na szyi wisiały amulety: zęby małpie, wysuszone głowy jaszczurek i jakiś woreczek z wężowej skóry. Kazałem sobie ten woreczek dać. Jeniec dostał szału. Bronił się tak, że trzech Katangijczyków z trudem dało sobie z nim radę. Zajrzałem do woreczka. Znajdowały się w nim cztery złote obrączki i jakiś dokument. Oniemiałem ze zdumienia. Był to dyplom czeskiego uniwersytetu w Pradze. Wydział medyczny. Kazałem jeńcowi zmyć twarz. Fotografia się zgadzała. Mój »dzikus« skończył medycynę w Pradze…”.

Wśród ścierających się z inspirowaną przez komunistów rebelią nie brakowało Polaków. Była tam legenda Czarnej Afryki kapitan Kowalski, Józef Swara, Stanislaw Krasicki czy kapitan Topor-Staszak. Z tymi ostatnimi Gan-Ganowicz przeprowadza operację „Znicz”, która zadała rebeliantom decydujący cios i jak autor „Kondotierów” pisze, mogłaby przejść do historii jako „wojna trzech Polaków”, gdyby nie fakt, że do historii w ogóle nie przeszła.

Kiedy w Afryce toczyły się walki, Władysław Gomułka torturował polskie społeczeństwo przemówieniami. Dwadzieścia lat komunizmu przynosiło wyniki. Ludzie stali się bierni i stracili zapał do wyrażania oporu. Duch, który towarzyszył odrodzonemu po latach rozbiorów państwu, zginął bezpowrotnie. Wszystko, co nastąpiło później, rok 1968, 1970, 1976 czy nawet 1980 to zupełnie inna Polska. Inne sprawy. Inni Polacy.

A mnie przypomniała się bitwa pod Wizną, kiedy 700 polskich żołnierzy stawiło opór, ponad 42 tysiącom Niemców, wspieranych przez 350 czołgów (co daje jeden niemiecki czołg na dwóch polskich żołnierzy) i Luftwaffe.Choć proporcje strat były jak czterdzieści do jednego, a bitwa ma prawo być nazywana polskimi Termopilami, to przez lata ślad po niej zacierany był przez kolejne rządy komunistów, a następnie zawiadujące historią pokolenie ich następców. Nie przypadkiem tę wojnę 1939 roku ochrzczono mianem kampanii wrześniowej, aby pomniejszyć jej znaczenie. Kampania to przecież nie wojna.

W czerwcu 1950 roku opuścił kraj z pistoletem w ręku podwieszony pod pociągiem

Jeśli Władyslaw Raginis (nie chcąc poddać się, rozszarpał się granatem), dowodzący tamtą bitwą, i Rafał Gan-Ganowicz, doczekaliby się pomników, to rozmowa, jaka dziesięć lat temu miała miejsce w budynku telewizji, nie miałaby prawa się odbyć.

„W mało znanym kraju, w wojnie, o której mało kto słyszał, po raz pierwszy od wielu lat – znów dane było Polakowi stanąć z bronią w ręku naprzeciw Armii Czerwonej. I los chciał, żebym ja właśnie był tym Polakiem. Błogosławiony los!”.

Był rok 1967. Egipski prezydent Naser, przygotowujący się do wojny z Izraelem i będący sympatykiem Rosji, wycofuje wojska z szarpanego konfliktem wewnętrznym Jemenu. Na jego miejsce wkraczają Sowieci. Na początku jest to uzbrojenie dla Jemeńczyków, którzy decydują się iść śladami Dzierżyńskiego i Kohna, potem tysiącami napływają doradcy i instruktorzy.

Arabia Saudyjska zwraca się o pomoc do krajów Europy Zachodniej. Nikt z taką pomocą się nie kwapi. Chodzi przecież o Związek Radziecki!

Ostatecznie jemeński książę Mohammed ben Hussein jest zdecydowany sprowadzić najemników. Mają oni wypełniać rolę instruktorów w oddziałach walczących z Rosjanami. Wśród nich znajdzie się miejsce dla Rafała Gan-Ganowicza, byłych żołnierzy Armii Krajowej – Mieczysława Czubaka i Stefana Masternaka, czy Ludgiera, towarzysza broni Rafała jeszcze z Konga.

Rafał Gan-Ganowicz zaprawiony jest w polowaniu na, obsługiwane przez żołnierzy Armii Czerwonej, T-54. Potem napisze: „Trzeci czołg rozwaliłem nieco później. Wówczas już trudno było zrobić zasadzkę. Nauczeni doświadczeniem Sowieci przestali jeździć nocami, a w dzień poruszali się tylko pod osłoną piechoty. Jednakże moi »łowcy czołgów« rozeszli się po Jemenie i długo jeszcze dochodziły mnie echa ich wyczynów. Po niedługim czasie pancerz nigdzie nie gwarantował Sowietom bezkarności, do jakiej przywykli. Płacili teraz śmiercią za udział w najeździe na ten wolny kraj. Byłem dumny, że się do tego przyczyniłem. Przeżywałem okres euforii: nareszcie ONI ginęli z ręki Polaka”.

Słuchałem historii Rafała tak, jak słucha się Chopina. Odzywała się Polska, która wydawała się już nie istnieć.

Kiedy powstał maszynopis, nadał mu kształt i formę Jacek Bierezin. „Wiedział, że historia Gan-Ganowicza wykracza daleko poza dudniący w głowach głos Broniarka: »Hau! Hau! Hau! Hau! Hau! Hau! Hau!«. Czy późniejszy jazgot, Goebbelsa stanu wojennego, Urbana”.

Lata później w oficjalnym (było kilka edycji podziemnych) wydaniu „Kondotierów” autor stwierdził: „Jemen pozostał republiką. Ale nie komunistyczną. Na początku 1970 roku wydalono »doradców« sowieckich. Zamknięto sowiecką bazę w Al-Hudejda. (…) W 1979 roku Południowy Jemen napadł na Północny, próbując go przyłączyć siłą (na wzór Korei, gdzie się to nie udało, czy też Wietnamu, gdzie, niestety, się powiodło. (…) Inwazja się załamała. Zamachy stanu. Kraj jest daleki od »wzorców demokracji«. Ale jest wolny. I ma przed sobą przyszłość. I w tym jest i moja maleńka zasługa”.

Wojna w Jemenie nie była bynajmniej końcem aktywności Gan-Ganowicza. Kiedy powstała „Solidarność”, przyłączył się do walki jako korespondent Radia Wolna Europa – pseudonim Rawicz – a po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, jako przedstawiciel „Solidarności Walczącej”.W skrzynce pocztowej znajdował anonimowe liściki w rodzaju: „Rozpoczęliśmy już Wielkie Pranie, początek był w Wiśle (Popiełuszko), skończy się w Sekwanie”.

Gan-Ganowicz nie zapominał o tym, że bezpośrednia walka z Rosjanami toczy się w dalekim Afganistanie. Opracował plan i kosztorys wysłania tam Międzynarodowego Legionu złożonego z ochotników – zapowiadał udział m.in. Jacek Bierezin – i dawnych kolegów z Konga i Jemenu.

Jako ktoś w rodzaju oficera łącznikowego wyruszyłem z tym do Ameryki. Przyjęty zostałem w Białym Domu przez doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego Johna Lenczowskiego. Pisał o tym później Marek Jan Chodakiewicz (także zgłaszał swój akces do wyjazdu). Jest to już jednak zupełnie inna historia.

Jeszcze w roku 1997 Krzysztof Kąkolewski dowodził, że „Kondotierzy” to najbardziej przemilczana książka w Polsce. Dwa lata później wydało ją, prowadzone przez urodzonego w Irkucku Andrzeja Święcickiego, warszawskie wydawnictwo Alfa-Wero.

Książka, ciągle trudno dostępna, stawała się legendą. Pierwszy program TVP, pod presją grupy parlamentarzystów, wyświetlił film Piotra Zarębskiego, który kolaudanci zamierzali skazać na zapomnienie. Przyczynił się do pokazania go artykuł Andrzeja Rafała Potockiego pod tytułem: „Kto się boi Rafała Gan-Ganowicza?”.

Także wypowiedź, znającego Rafała z Paryża, Bronisława Wildsteina miała swoje znaczenie: „Rafał wybrał walkę ze złem w sensie dosłownym. Zło było proste do zdefiniowania. To system komunistyczny, który nie tylko opanował i zniewolił Polskę, ale dążył do opanowania świata”.

Spotkaliśmy się wszyscy przy grobie Rafała w roku 2002. Nie było nas może wielu, ale każdy miał świadomość, że odszedł człowiek niezwykły. Ktoś ze stronic Plutarcha. Ktoś, kogo legenda będzie olbrzymieć, aby w końcu przesłonić latami produkowane kłamstwa-książki, kłamstwa-postacie, kłamstwa-słowa.

W lutym 2006 roku zwróciłem się do ówczesnego ministra obrony narodowej Radosława Sikorskiego, z prośbą o awans Gan-Ganowicza do stopnia kapitana – stopień porucznika miał z nadania generała Andersa – a także przyznanie mu Krzyża Virtuti Militari. W liście opublikowanym w Chicago przez „Dziennik Związkowy” pisałem: „W warunkach nieistniejącej suwerennej Polski porucznik Gan-Ganowicz przyczynił się do utrzymania najlepszych tradycji żołnierza polskiego, gdziekolwiek by się on nie znajdował”.

Odpowiedź przyszła po roku i była sygnowana przez ministra Aleksandra Szczygłę. Okazało się, że Virtuti Militari nadawane jest tylko w czasie wojny lub pięć lat od jej zakończenia. Sprawa została jednak przekazana dyrektorowi Urzędu do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, panu Januszowi Krupskiemu.

Lato 2007 roku. La Grange, gdzie mieszkam, to urokliwe przedmieście Chicago. Rzadko tu dochodzą odgłosy tego, co dzieje się w Polsce. Raz na parę tygodni jadę do polskich delikatesów i kupuję jakąś gazetę. Czytam: „W 25. rocznicę powstania »Solidarności Walczącej« prezydent Lech Kaczyński nadał jej działaczom i współpracownikom ordery i odznaczenia państwowe”.

Wśród odznaczonych pośmiertnie: Rafał Gan-Ganowicz.

Kraj zaczyna upominać się o Rafała. Ci, którzy przez lata „kolaudowali” jego przeszłość, odchodzą w niepamięć. Ale nie tak znowu dawno przedstawiciel młodego pokolenia usłyszał z ust Leszka Millera: „Jest pan zerem!”. Dobrze, że słowa te zostały wypowiedziane. Dla takich jak Miller postać Rafała Gan-Ganowicza jest jak topór, który odcina ich pępowinę od Polski. Pokoleniu, które to słyszało, Gan-Ganowicz zadedykował w „Kondotierach” słowa Józefa Łobodowskiego:

poprzez bagno tchórzostwa i podłościpójdą młodzi zawzięci i prościstawiać prawdy swe, jak kosy na sztorc

Polska staje się inna, choć staje się powoli. Nie wszyscy mogą doczekać tego, co chcieliby zobaczyć. Tradycja jest w swych wymaganiach jednak nieubłagana.

Tyle że wielu z Fenicjan nie będzie to już nic obchodzić. Czy w ogóle dla fenickich żeglarzy istniało pojęcie państwa? Co stałoby się z Fenicją bez udziału Rafała?

Rawicz. To jest bardzo znane nazwisko z Wolnej Europy. Ja wiem, kto to jest!… Muszę panu powiedzieć, że sposób, w jaki opowiadana jest historia i sytuacja Okrągłego Stołu – bo pan to pomija… z czerwonymi żadnego paktowania! Latarnie! Sznury! Wieszanie! (…) Taka jest ideologia. (…) To znaczy pan byłby za tym: utopić wszystko we krwi, żadnego dogadywania się z czerwonymi!”.

Tak pracownik telewizji publicznej wypowiadał się w czasie kolaudacji w styczniu 1998 roku filmu Piotra Zarębskiego, na temat Rafała Gan-Ganowicza. Jednej z bardziej intrygujących postaci polskiej rzeczywistości powojennej.

Pozostało 97% artykułu
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Literatura
„Sprawa Wagera” Davida Granna. Kanibale byli i są wśród nas
Literatura
Masłowska i ludzie bezradni. "Magiczna rana", ciąg dalszy polskiego chaosu i miraży
Literatura
Dorota Masłowska ma dokonać przełomu
Literatura
Europejska Noc Literatury z hasłem: „Wojny bogów” rusza 24 sierpnia we Wrocławiu