Oba tomy ukazały się niemal jednocześnie. Przemawiają do odbiorcy słowem i obrazem. Ale „Serce…” i „Seks” to jakby przeciwne bieguny miłości. W pierwszym przypadku chodzi o uczucie, w drugim – o chuć. „Serce…” ożywia wyobraźnię, „Seks” ją wyklucza. Pierwszy album intymny, lecz dyskretny. Drugi – uczy ojca dzieci robić.
Gucewicz (recenzentka teatralna o poetyckiej naturze) dedykuje utwory „swojej narkotycznej miłości”. Bywa frywolna, lecz nigdy nie obnaża się publicznie, nawet w wierszu „Rozbieranie do snu”: „Zdejmij, proszę, zmęczenie/strzepnij strach/bezwstydnie rozepnij biodra/i pocałuj mój lęk pod powiekami./Tylko nie zdejmuj skóry”.
Z pewnością nie arcydzieło, lecz subtelne. Pozostałe utwory w tym samym duchu. Lakoniczne, bliskie aforyzmom lub haiku strofy. Ilustrują je i dopełniają graficznie równie oszczędne rysunki Ewy Stiasny. Prawie abstrakcyjne, jakby niedokończone. Udany duet.
Co do Johna Williamsa (angielski pisarz, fotograf, projektant) – jedyna namiętność, jakiej ulega, to kasa. Autor wie, że seks jest towarem pokupnym. Toteż sprokurował artystowski świerszczyk złożony z ponad 300 dzieł, od antyku do dziś. Całość składa się na coś w rodzaju komiksu instruktażowego – od gry wstępnej po… miłe wspomnienia. Ostrzegam: to nie jest rzecz dla miłośników sztuki. Adresatem tego zbiorku może być niewyżyty małolat albo dziadzio, co już tylko może sobie popatrzeć.
Nie dajmy się nabrać na wielkie nazwiska w zestawie. Autor sprytnie wykonał jakościowy przekładaniec. Na jednej stronie odważny, ostry Toulouse-Lautrec, obok ociekający sentymentalizmem Alma-Tadema, ówdzie cukierkowo-wyuzdany Boucher. Dominuje realizm, XIX-wieczna tandetna i współczesna figuracja.