Na początku stycznia w Londynie ogłoszono zwycięzców pięciu kategorii znanego i popularnego literackiego wyróżnienia Costa Book Award. To nagroda ustanowiona w 1971 roku przez… browar Whitbread. Zacni piwowarzy z początkiem nowego milenium zarzucili chmiel dla kawy, sieć ich kawiarni – nie tylko w Anglii, ale także w Indiach, Pakistanie, na Bliskim Wschodzie i nawet w Chinach – nosi godło Costa Cafe i tak też został przechrzczony literacki laur.
Nagród literackich jest już na świecie tyle, że niedługo każdy autor będzie mógł się jakąś chwalić. O tej nie pisałbym pewnie, gdyby nie zdobywczyni pierwszego miejsca w kategorii biografii: Diana Athill, autorka urodzona w 1917 roku (!), późna debiutantka (pierwszy własny tom wydała w 1962 roku), memuary pisząca krótkie i zaskakująco surowe. Powodem tego jest fakt, że Athill do 75. roku życia pracowała jako edytor i redaktor w jednym z najbardziej cenionych wydawnictw brytyjskich, oficynie André Deutscha. Jak ktoś przez pół wieku ma na co dzień do czynienia z logoreą, zaczyna cenić słowo i szukać precyzyjnego znaczenia wyrazu.
Athill swoją autobiografię zaczęła w 1963 roku (tom „Instead of a letter”, w którym opowiedziała o nieoczekiwanym zerwaniu wojennego narzeczeństwa), ale głośno o niej zrobiło się po wydaniu w 2000 roku tomu „Stet” (termin korektorski, oznaczający „poprawka nieważna, zostawić”). Poświęciła go Deutschowi i jego wydawnictwu, przy którego powstawaniu asystowała. Może dzięki temu „Żywot redaktora”, jak brzmi podtytuł książki, ukazał przede wszystkim ludzi książce oddanych, ich małości, przywary, zalety. Nie tylko w biznesie filmowym gdzieś w kącie biura stoi tapczan – jak wspomina Athill, jej współpraca z Deutschem narodziła się po jakimś przyjęciu: „Dwa dni później umówił się ze mną na wieczór; po teatrze zjedliśmy omlet i poszliśmy razem do łóżka; jak pamiętam, bez zbytniego podniecenia”.
„Stet” nie odniósł wielkiego sukcesu rynkowego, ale był długo i szeroko omawiany – tyle tam było wielkich nazwisk, znanych postaci, cenionych autorów: Naipaul, Smith, Atwood, Updike, Richler, Moore, Rhys… Co dziwne, plotek było w nim niewiele, choć autorka z pewnością mogłaby wiele o swych podopiecznych opowiedzieć.
A teraz, już ponad 90-letnia, zaprezentowała ostatnią część swej autobiografii, tom zatytułowany „Somewhere towards the end” (Granta), wyróżniony Costa Award. Pisze jak zawsze bez owijania w bawełnę, robi podsumowanie długiego życia. Nadchodzący koniec jest czymś naturalnym: niewierząca, nie oczekuje życia pozagrobowego, liczy tylko, że jej ostatnie chwile pozbawione będą cierpień. „Cokolwiek ma być, jakoś przez to przejdę, więc po co robić zamieszanie?”, pyta retorycznie. Całe jej życie jest odbiciem takiego sposobu myślenia: musimy przez nie przejść, sami podejmujemy decyzje, nie przerzucajmy więc odpowiedzialności za ich efekty na innych. Zdradza jednak, że wpajane jej w dzieciństwie motto „wcale nie jesteś ważna” w perwersyjny sposób utwierdziło ją, że jest zdana tylko na siebie.