Należałoby jednak dodać szczyptę amerykańskiej obyczajowości szkolnej 'a la niezapomniany serial „Beverly Hills 90210” i już mamy przepis na megabestseller.
Stephenie Meyer nową J.K. Rowling? – pyta w tytule artykułu szacowny brytyjski „Times”. Miejmy nadzieję, że nie. Niestety, nadzieja na otrzeźwienie konsumentów popkultury najczęściej bywa płonna. Najbardziej masowo kupują oni bowiem najgorszy chłam. Cykl o Harrym Potterze, ciekawie pomyślany i przyzwoicie napisany, był wyjątkiem od tej reguły. Wiele jednak wskazuje, że część jego fanów, gdy nieco dorosła, przerzuciła się na książki Stephenie Meyer. Choć w zasadzie należałoby napisać nie fanów, lecz fanek. Wyraźnie widać, że to nastolatki, które właśnie wyrosły z Barbie i małego czarodzieja, są targetem (jak to się mawia w żargonie marketingowym) powieści Meyer. Mówimy o prawdziwym rynkowym fenomenie, fabryczce hitów książkowych, płytowych i filmowych. Samych powieści (cykl liczy cztery części) sprzedano już około 30 milionów egzemplarzy na całym świecie (wydano je w ok. 40 krajach). Dużym sukcesem okazała się też kinowa adaptacja „Zmierzchu”, która zarobiła dla producenta jakieś 100 milionów dolarów na czysto. Nic więc dziwnego, że właśnie powstaje sequel.
Całe to szaleństwo zaczęło się raptem 3,5 roku temu od wydania „Zmierzchu”, który w ciągu kilku tygodni wspiął się na szczyt listy bestsellerów „New York Timesa”. Zastanawiają się państwo, dlaczego tyle piszę o rynkowej stronie cyklu Stephenie Meyer. Dobre pytanie, jak powiedziałby klasyk. Cóż, z literaturą książki Amerykanki nie mają wiele wspólnego. Ich sukces sporo mówi jednak o współczesnej kulturze.
Fabuła „Zmierzchu”, który i u nas zadomowił się już na dobre na listach bestsellerów, jest przewidywalna jak finał skoku na główkę do pustego basenu. Ona spotyka jego i zakochują się w sobie wbrew całemu światu, a po dramatycznych perypetiach padają sobie w ramiona. Chciałoby się napisać, że zakochanym przeszkadza konwenans, jak w dawnych dobrych czasach. Ale nie byłaby to prawda. Przeszkadza im natura. Ona, Bella Swan, jest 17-letnią licealistką, która przeprowadziła się ze słonecznej Arizony w deszczowe okolice Seatlle i tam, w szkole, spotyka stuletniego wampira Edwarda Cullena o wyglądzie amanta. On powstrzymuje się, żeby nie wyssać z niej krwi, bo podobnie jak jego wampirza rodzina wyrzekł się polowania na ludzi. A jej to w zasadzie nie przeszkadza. Niewiele brakuje, by, kiedy pozna prawdziwą naturę ukochanego, wykrzyknęła: „Mój chłopak jest wampirem, łał, jak fajnie”. Wampir nie wampir, ważne żeby kochał – taka oto mądrość płynie z kart powieści. Dlatego przez 300 stron czytelnik musi się męczyć, czytając o tym, jak zbliżają się do siebie Bella i Edward na tle wydarzeń z życia szkoły. Prawdziwą fabułę autorka schowała na koniec i ona, choć do bólu schematyczna, jest w tej książce najciekawsza (Edward przy pomocy swojej „rodziny”, czyli dobrych wampirów, obdarzonych niezwykłymi zdolnościami, obroni Bellę przed złymi wampirami).
A co sukces „Zmierzchu” mówi nam o współczesnej kulturze czy raczej popkulturze? Że bardzo ważną, coraz ważniejszą rolę odgrywają w niej coraz młodsze nastolatki. I to płci żeńskiej. Część z tych 12 – 15-letnich dziewcząt słucha Dody i jej klonów z całego świata. Inne, te bardziej wrażliwe, czytają Meyer, przywdziewają czarne ciuchy i kupują płyty z ponurą muzyką ze „Zmierzchu” (kilkusettysięczne nakłady). Nazywa się je emo. Od emocji, na które są nad wyraz podatne. Oczywiście, stylu emo (który wywodzi się z subkultur rockowych) nie wymyśliła Stephenie Meyer, ona tylko wstrzeliła się w ten target i stąd gigantyczny sukces jej cyklu.