Najpierw jest kwadrans szarpaniny, niejasności, o co chodzi nauczycielce, a uczniowie się denerwują. Ale potem zaczyna się poemat – taką recenzję lekcji polskiego w jednej z warszawskich szkół usłyszałem podczas zajęć pedagogicznych, gdy studiowałem na polonistyce. Od pierwszej chwili nie miałem wątpliwości, że był to opis lekcji prowadzonej w moim liceum przez moją nauczycielkę polskiego Teresę Holzerową.
Przypomniała mi się ta anegdota, kiedy czytałem „Romans licealny” – najnowszą powieść Piotra Zaremby. Nie tylko dlatego, że historyjka opisana przeze mnie dotyczy edukacji licealnej, której – w ogromnej części – poświęcona jest także książka Zaremby. Ale również z tego powodu, że powieść znanego publicysty politycznego jest trochę jak lekcje polskiego profesor Holzerowej. Przez pierwsze kilkadziesiąt, może sto, stron czytelnik czuje się zagubiony w gąszczu dziwnie brzmiących nazwisk, ostrożnie zawiązywanych intryg i budzących się w wolnym tempie emocji. To wymaga wysiłku.
Ale potem zaczyna się poemat... no, może odrobinę przesadzam, ale w końcu wszystkie trybiki maszyny dobrze naoliwionej przez Zarembę zaczynają się idealnie kręcić, mniejsze kółka zębate napędzają większe i nawet nie zdałem sobie sprawy, kiedy nadszedł moment, że codziennie czekam na nadejście wieczoru, gdy zdołam wygospodarować choć kilkanaście minut na lekturę choć paru stron powieści – których w sumie jest niemal pięćset.
Jeśli mam do Piotra Zaremby o coś pretensję, to właśnie o te pierwsze strony jego książki. O to, że wielu moich znajomych – ba, nawet recenzentów – nie zdołało przez nie przebrnąć. O to, że autor nie postarał się o jakiś literacki wytrych, którym w przyspieszonym tempie otworzyłby głowy swoich czytelników.
A szkoda, bo „Romans licealny” to książka – wbrew lekkiemu tytułowi – bardzo ważna.