Polowanie wśród straganów

W księgarniach pojawił się tytuł „To było tak...”. Ten zbiór barwnych, zabawnych, ale też pełnych refleksji felietonów z życia mazowieckich bazarów ukazywał się w latach 80. w „Życiu Warszawy”. Ich autor opowiada o meandrach peerelowskiego handlu, PZPR i pijawkach

Publikacja: 19.06.2009 15:06

Po rozmowie udaliśmy się na bazar pod Halą Mirowską. Niestety, nos łowcy okazji nas zawiódł. Czereśn

Po rozmowie udaliśmy się na bazar pod Halą Mirowską. Niestety, nos łowcy okazji nas zawiódł. Czereśnie, choć tanie, były liche...

Foto: Fotorzepa, Seweryn Sołtys Seweryn Sołtys

[b]ŻW: Jest czerwiec 1989 roku. Pan od dziewięciu lat opisuje życie mazowieckich targowisk. Jakie widzi pan zmiany?[/b]

[b]Marek Przybylik:[/b] Żadnych. Wybory były faktem politycznym, a nie ekonomicznym.

W którymś momencie bazarowa rzeczywistość jednak się zmienić musiała. Napisał pan we wstępie: „W ten sposób (...) doszliśmy do wymarzonej stabilizacji. Do czasów, w których kwestia jaj, schabowego, karpi i bananów nikogo już nie ekscytowała, gdyż akurat w tej dziedzinie zapanowała błogosławiona nuda”.

[b]Ale to stało się bardzo późno. [/b]

W 1995, może 1996 roku. Obiektywnie, bo dla mnie końcem tego okresu było zaprzestanie pisania felietonów, chyba w 1991 roku.

[b]Nie korci pana, żeby do tego wrócić?[/b]

Nie chciałoby mi się. W latach 80. miało to sens informacyjny. Żeby w ogóle coś kupić, ludzie musieli wiedzieć, gdzie są tańsze buraki, a gdzie rzucili kaszankę. Poza tym wtedy wszystko było ciekawe. No bo jak tu nie zainteresować się, kiedy wydano zarządzenie, ile węgla przysługuje samcowi kaczemu , ile kurze, ile świni? Żeby było jeszcze ciekawiej, autor tego dokumentu przewidział nawet przydział węgla dla lisów polarnych... To były takie czasy, że wszystko było na przydział, a niczego nie było. Dziś przydziałów nie ma, a wszystko jest. Słowem nuda, której nikt by nie chciał drukować, a tym bardziej czytać. I dobrze.

[b]Mówi pan o sensie informacyjnym tych felietonów. Niektóre z nich to rzeczywiście proste poradniki: co, gdzie i za ile. W innych jednak w kontekście ceny buraka komentuje pan politykę. Od czego zależały te różnice?[/b]

Przede wszystkim od tego, co ludzie chcieli przeczytać. Wtedy wszystko wszystkim ze wszystkim się kojarzyło. I cenzurze, i czytelnikom.

Wszystko też było sensacją. Dziś nikt by przecież w gazecie nie zamieścił informacji, że pod Hutą Warszawa otwarto sklep z narzędziami. Ale w czasach, kiedy nie można było kupić narzędzi, w kraju, w którym nie można dostać nic, to było wydarzenie. A do tego wszystko w tym sklepie było za marki. To było absurdalne.

[b]A czy nie uważa pan, że swego rodzaju absurdem jest to, że pan – tropiciel absurdów generowanych przez PZPR – był członkiem tej partii?[/b]

W pewnym momencie doszło do mnie, że to sytuacja absurdalna. Ja zostałem członkiem partii z naiwności, potem byłem jej członkiem z przyzwyczajenia, a w końcu z poczucia absurdu członkostwa zaniechałem.

[b]Ale nie rzucił pan legitymacji?[/b]

Nie wiedziałem, gdzie nią rzucać. Zresztą rzucanie i demonstrowanie zawsze budziło mój niesmak. Zawsze, nawet dzisiaj, podejrzliwie traktuję tych, którzy coś hałaśliwie manifestują. Co nie znaczy, że nie mam szacunku dla tych, którzy demonstrowali, kiedy ja tego nie robiłem i także dla tych, których dzisiejszych poglądów nie podzielam. Wtedy jednak wykazali się oni większą przezornością i rozsądkiem niż ja.

[b]Kpił pan publicznie z ówczesnej rzeczywistości. Nie miał pan problemów z cenzurą?[/b]

Tak naprawdę z niczego nie kpiłem, patrzyłem na wszystko z dystansem i ironią. Cenzura grasowała, ale tam, gdzie działy się rzeczy istotne. Kto by się przejmował burakami czy kaszanką? Ale choć pisałem o straganach, bazarach i targach, czytelnicy czytali, co chcieli. Gdy pisałem o przynęcie na ryby, czyli o czerwonych robakach, to wszyscy się chcieli domyślać, co autor miał na myśli. A autor miał na myśli dżdżownice. Nie moja wina, że gdy pisałem o świni polskiej zwisłouchej, to czytelnicy chcieli widzieć w tym aluzję do rzecznika rządu. Pisałem o burakach, baranach, świniach, krowach, a ludziom wszystko to mniej lub bardziej kojarzyło się z władzą.

[b]W książce podaje pan nawet przepis na hodowlę robaków...[/b]

Czerwonego czy białawego można sobie wyhodować. Nawiasem mówiąc, ostatnio byłem na jakichś zajęciach ze studentami i moja koleżanka zaczęła opowiadać, jak to ja komunie piachem w tryby sypałem, jak ustrój zwalczałem. Bardzo było to ciekawe i dla mnie zupełnie nieznane.

[b]To chyba od razu się pan poczuł lepiej? [/b]

Wiem, co robiłem, ale nie chodzę dziś ze sztandarem i nie udaję, że komuna wbijała mi w gardło sztylet. Pisałem teksty felietonowo-informacyjne i mnie to bawiło. Ale poważnie mówiąc – ta książka nieco fałszuje minioną rzeczywistość. Bo jest pozornie wesoła. Dlatego dobrze czytać ją uważnie, nabrać dystansu. Wtedy widać, o co w niej właściwie chodzi. Przecież tak naprawdę jest to książka o tym, jak ponure było życie w latach 80. Czekałem na mieszkanie dziesięć lat. Wszyscy na wszystko czekali. Pierwszy swój samochód, 26-letnią warszawę, kupiłem dopiero w 1980 roku. To były fantastyczne czasy tylko z jednego powodu: miałem wtedy 35 lat. Dziewczyny były ładniejsze i przystępniejsze, gorzała lepiej smakowała... Ale odrzucając subiektywne oceny, to tamte czasy były straszne.

Wychodził człowiek z domu, usiłował coś kupić, potem szedł na osiem godzin do pracy, potem znów usiłował coś kupić... Czas nieustannego polowania. Proszę sobie wyobrazić, że np. szafki kuchenne nabyłem tylko dzięki temu, że mój kolega napisał reportaż o olsztyńskiej fabryce mebli. Tam można wtedy było dostać szafki. Ja je kupiłem i potem przeleżały w piwnicy u teściów cztery lata, cierpliwie czekając, aż dostanę mieszkanie. Teraz człowiek wychodzi z pracy i coś robi z tym czasem. A wtedy szedł do kolejki. Jest nawet taka piosenka „Szoruj babciu do kolejki”. Babcia w rodzinie była niezwykłym skarbem, bo miała czas i mogła stać bez przerwy.

[b]Podobno wciąż jeździ pan na targi...[/b]

Jestem często w Drohiczynie, ponieważ obok mam dom. Ile razy przejeżdżam przez Mińsk w środę, zawsze zaglądam na targ. Duży targ jest w czwartki w Grójcu, ale w małym stopniu przypomina te w dawnym stylu. To wygląda tak, jakby jakiś duży market przyjechał na jeden dzień do miasta – całe sklepy na kółkach, są nawet pokazy mody. Lubię też jeździć do Płońska. Niestety mój ulubiony sprzedawca pijawek już tam nie występuje.

[b]Pijawek?[/b]

Pijawki są dobre na ból głowy, przeziębienie i „kurka stojenie”. Sprzedawał je w butelce zatkanej korkiem z siana.

[b]Stosował je pan?[/b]

Nie. Głowa mnie nie bolała. To jest sposób na nadciśnienie, a ja zawsze miałem niskie. Ale jeśli panowie mają, to niech spróbują. Podobno działa.

[b]A co było największym pana zakupem, perełką wyłowioną z bazarowej dżungli?[/b]

Ja niewiele kupowałem. W latach 80. odżyło rzemiosło. Niczego nie było w sklepach, ale na targach można było kupić wiele wyrobów kowalskich. Byli jeszcze garncarze, koszykarze, rymarze. Często zaopatrywałem redakcję w koszyki i mięso.

[b]Czy przy wyrobie koszyków stosowano tajemnicze „rozmiarowzrosty”, o których pan wspomina?[/b]

Nie. One dotyczyły odzieży. Ówczesne państwowe zakłady ubraniowe nie szyły ubrań i tym podobnych wedle zamówień klientów, lecz na podstawie niezwykle skomplikowanych wyliczeń instytutów naukowych wykorzystujących statystyczne dane rozwoju ludności. I nigdy to nie pasowało na normalnego człowieka. Pamiętam 1972 r. W sklepie Junior usiłowałem kupić spodnie i marynarkę. Nie było takiego kompletu, który by na mnie pasował. Spodnie były za duże, marynarka za mała. Albo na odwrót.

[b]To może pan był niewymiarowy?[/b]

Ja byłem zupełnie normalny, wymiarowy. Nie miałem brzucha, nie miałem nadwagi. Więc kupiłem taki komplet, gdzie marynarka była na mnie prawie dobra, a spodnie tylko trochę za duże. To był właśnie efekt „rozmiarowzrostów”. Wtedy człowiek, który chciał wyglądać jak człowiek, nie kupował ubrań w sklepach. Istnieli krawcy.

[b]Istniały też bazarowe knajpki. Pokusiłby się pan o stworzenie ich rankingu? [/b]

Nie da się. Praktycznie jedyny bazar, na którym można było kupić jedzenie na gorąco, to Różycki. Specjalność: pyzy, flaki. Kiedyś napisałem, że baba zachwala tam gorące pyzy. Najwyraźniej z tą babą przesadziłem, bo zaraz dostałem anonim, którego autor zapowiadał, co ze mną zrobi, gdy jeszcze raz pojawię się na bazarze.

[b]Chcieli pana zlinczować? Był pan rozpoznawany przez handlarzy? [/b]

Przeważnie na szczęście nie, chociaż po pewnym czasie pewni ludzie mnie już kojarzyli. Jakby mnie powszechnie rozpoznawano, to nie mógłbym pracować.

Na targu dobrze jest pogadać, obejrzeć. Gdyby mnie znali, np. z telewizji, to by mi nic nie powiedzieli. Kiedyś pojechałem z ekipą telewizyjną, ale nie chciałem z nimi chodzić. Gdy szedłem sam,wszystkiego się dowiedziałem. Ale gdy szedłem za nimi, to widziałem, jak cały bazar kłamał w żywe oczy.

[b]No teraz pan jest w telewizji.[/b]

Ale już nie muszę wiedzieć, po ile są buraki.

[ramka][b]Marek Przybylik, dziennikarz, publicysta [/b]

Urodził się w 1946 r. w Konopiskach pod Częstochową. Studiował na Wydziale Geografii i w Studium Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 1980 – 1990 w „Życiu Warszawy” pisał felietony pt. „Dzień targowy”. Był założycielem ursynowskiego tygodnika „Pasmo”. Od 1992 r. wykłada w Instytucie Kultury Polskiej UW. Od 2005 r. regularnie komentuje rzeczywistość w satyrycznym programie „Szkło kontaktowe” w telewizji TVN24. [/ramka]

[b]ŻW: Jest czerwiec 1989 roku. Pan od dziewięciu lat opisuje życie mazowieckich targowisk. Jakie widzi pan zmiany?[/b]

[b]Marek Przybylik:[/b] Żadnych. Wybory były faktem politycznym, a nie ekonomicznym.

Pozostało 98% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski