Uległem nieodpartej pokusie posiadania „Drzew świata. Ilustrowanej encyklopedii”, gdy po otworzeniu jej w księgarni trafiłem na tytuł rozdziału „Fałszywe jodły, fałszywe cedry”. Druk jest jednak zbyt drobny, by dowiedzieć się, jak rozpoznać jodłę fałszywą od prawdziwej, stojąc pochylonym nad ladą. A rzecz ma 512 stron formatu 23 x 18, jest w sztywnej oprawie, na kredowym papierze zapewniającym doskonałość licznych ilustracji i waży jakieś dwa kilogramy. Wymaga, by czytać ją przy stole. Cenę 65 złotych wypadało uznać za znośną.
Jeśli do zwykłych encyklopedii zaglądam rzadko i raczej dla jednego hasła, z tą obcuję już od kilku tygodni. Przerywam raczej po to, by pobiec do ogrodu botanicznego lub bodaj przyjrzeć się najbliższym drzewom w mieście.
Od początku, mimo że miałem akurat dobrych nauczycieli biologii, na każdej niemal stronie trafiam na wiadomości zaskakujące: „Do najbardziej osobliwych pośredników w procesie zapylania należą żyrafy, przenoszące pyłki między kwiatami akacji czerniejącej, wyrastającymi w górnych partiach korony”. „Dojrzały dąb w sprzyjających warunkach wytwarza około 90 000 żołędzi rocznie…Większość żołędzi pada łupem zwierząt (gołąb potrafi zjeść 120 żołędzi dziennie)”. No dobrze, ale ile tych gołębi zdoła krążyć koło dębu? Przechadzając się wśród dębów, chętnie podnoszę wzrok do góry, ale czasem go opuszczam. Jeszcze nigdy nie dostrzegłem pod jednym drzewem tysięcy żołędzi. Może zatem dotąd nie spotkałem d o j r z a ł e g o dębu.
Dowiaduję się, że w Europie istnieje nie mniej niż 12 gatunków dębu. 21 odmiennych gatunków tego drzewa upodobało sobie kontynent północnoamerykański. Obecnie dzięki księdze Universitasu będę w stanie w Polsce rozpoznać po liściach i koronie, czy stoję przed dębem szypułkowym czy bezszypułkowym, no, może jeszcze zaryzykuję przypuszczenie, że to dąb węgierski bądź dąb omszały. Jestem pewien, że w Anglii czytywałem Leszka Kołakowskiego pod dębem Turnera. Jakaż pokusa, by odbyć podróże do Hiszpanii i Włoch, najpierw jednak do Włoch, by przyjrzeć się także dębom korkowym, żyjącym ponad 300 lat, z których co dziesięć lat ostrożnie zdejmowana kora służy w najlepszych winnicach do korkowania flaszek. Dębów olcholistnego (Cypr) i koreańskiego najpewniej nie zobaczę już nigdy. Inne dęby może spotkam w ogrodach botanicznych odwiedzanych miast.
Wielekroć przechodziłem też przez brzozowe zagajniki. Pewne, że nie było tam brzóz Miedwiediewa rosnących na wschodnich wybrzeżach Morza Czarnego ani brzóz grabolistnych, których średnica korony czasem dorównuje jego wysokości. Teraz będę w stanie osądzić, czy mijam brzozy brodawkowe Betula Pendula – smukłe, czy odmianę Youngii, mocno pochylającą się. Rozpoznawanie obu wytrąciło mnie z melancholii, gdy ostatnio opuszczałem warszawskie Powązki.