Wbrew zapowiedziom nie jest to dzieło komplementarne do "Historii piękna" i "Historii brzydoty". Tamte, owszem, tworzyły dopełniający się dyptyk. Natomiast "Szaleństwo katalogowania", choć zapowiadane jako ostatnia część triady, jest dziełem osobnym, skomponowanym na potrzeby… Luwru.
A ściślej z racji serii wykładów oraz innych eventów, które Umberto Eco rozpoczął w tym miesiącu w paryskim muzeum. Szefowie tegoż dali mu wolną rękę co do wyboru tematu spotkań. Stary semiotyk zachował się jak wiedźma. Zamiast spodziewanego upojnego eliksiru z megadzieł sztuki podsunął wytrawny koktajl z literackiej klasyki. A kto to dziś czyta?!
Nawet studenci filologii wzdragają się przed siedmioma tomami Prousta; krytycy literaccy przyznają się do nieznajomości "Ulissesa" Joyce'a; Rabelais'go nie rozumieją romaniści. Nie wspominając o nieznośnie pretensjonalnym, młodym Théophile'u Gaultierze, dekadencko-demonicznym Huysmansie czy napuszonym Bretonie.
Teksty dopełniają reprodukcje malarstwa z różnych epok. W tym zakresie Eco również nie pobłaża odbiorcy. Większość prac wyciągnął z niskich, zakurzonych muzealnych półek. Włoski humanista adresuje bowiem najnowsze opracowanie do smakoszy niemodnych przyjemności – do erudytów. Cytuje prawie 80 autorów – sławy ponadczasowe oraz postaci dziś zapomniane – w utworach, w których pojawiają się wyliczanki.
Ujęte w rymy, rytmy, jamby, sekwencje. W ciągi uporządkowane chronologią (jak np. w rodowodzie greckich bogów – kto kogo i z kim spłodził), przynależnością do gatunku (lista demonów lub bytów niebiańskich), przeznaczeniem (jak w wynurzeniach Gargantui, czym najlepiej podcierać zadek) bądź sytuacją (wyliczanka pijaczków z oberży – to z "Carmina Burana" Orffa), nastrojem (u Éluarda będzie to tęsknota za wolnością, u Villona – zaduma nad przemijaniem w balladzie o niegdysiejszych śniegach).