Niesamowity album „Niezależna muzyka rockowa” historyka IPN Tomasza Toborka przypomina o innym miłosno-nienawistnym związku z tamtych czasów, kiedy to władza udawała, że lubi rockmanów, a rockmani udawali, że buntują się nie całkiem przeciw władzy, tylko może tak ogólniej.
Oczywiście władza próbowała zespoły rockowe wykorzystać, by skanalizować energię młodzieży w myśl hasła „lepiej niech słuchają szarpidrutów, niż drukują ulotki”. A rockmani grali z cenzurą, puszczali oko do publiczności, na płytach śpiewali, że chcą być sobą, a na koncertach, że chcą bić ZOMO. Czy muzycy byli marionetkami władzy czy bojownikami o wolność? Czy ich fanom chodziło o walkę z systemem czy tylko o to, żeby poskakać do upadłego i zapomnieć o wszystkim?
Próbą odpowiedzi na te pytania jest imponująca książka wydana nakładem Instytutu Pamięci Narodowej. To właściwie historia polskiej muzyki niezależnej w fotografiach – od big-beatu po przełom 1989 roku. Robi piorunujące wrażenie obfitością unikatowych kadrów z koncertów, z planów programów telewizyjnych czy archiwów artystów. Do tego dochodzą reprodukcje dokumentów: plakatów, ulotek, raportów SB. Wśród nich straszno-śmieszny dokument z Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego zaświadczający, że John Porter wykonuje zawód „muzyka solisty” na podstawie „zezwolenia Ministerstwa Kultury i Sztuki”.
Nie brak zdjęć z festiwalu w Jarocinie, w latach 80. prawdziwej mekki miłośników muzyki niezależnej. Oczywiście jarocińska wolność i niezależność była kulawa, podobnie jak warsztat większości grających tam amatorskich zespołów. Ale nawet taka półwolność to było wtedy coś. I o tym także jest książka Toborka.
Dziś widzowie imprezy w Jarocinie martwią się już tylko tym, czy pizza do namiotu przyjedzie na czas. Trudno więc uwierzyć, że był okres, gdy muzyka zamiast znieczulać, pomagała wstać z kolan.