Rzym fascynuje od wieków. Sami Rzymianie sądzili, że będzie trwał wiecznie, ale określenie „Roma aeterna" brzmi dzisiaj ironicznie, kiedy łacina została niemal całkowicie wyparta z postmodernistycznej humanistyki, a znajomość antyku – poza specjalistami – jest co najwyżej anegdotyczna. Wbrew pogłębiającej się przepaści, która niemal uniemożliwia zrozumienie naszych kulturalnych przodków, ostatnie 20 lat w Polsce to okres intensywnej pracy wydawniczej – samych podręczników historii imperium ukazało się z dziesięć, jeśli liczyć tłumaczenia. „Starożytny Rzym" Jaczynowskiej i Pawlaka jest bardzo tradycyjnym podręcznikiem, co proszę potraktować jako komplement. Przedstawia solennie zarówno czasy, kiedy miecz rzymski wyrąbywał sobie imperium w żywym ciele ludów Morza Śródziemnego, jak i ostatnie 300 lat istnienia, kiedy bronił pax romana – prawa do spokojnego bytu podbitych ludów – przed zalewem barbarzyńców.
Książka stara się ukazać nie tylko fakty i procesy, ale także istotne elementy mentalności Rzymian. Nie zrozumiemy ich virtus – obywatelskiej cnoty – jeśli pod dzisiejszy indywidualizm nie podstawimy poczucia wspólnoty i obowiązku wobec państwa. Rzymianin nigdy nie był sam – był członkiem swojej rodziny (familia to jednak większa grupa niż nasza jednopokoleniowa komórka społeczna), obywatelem, żołnierzem – krótko mówiąc, człowiekiem w zespole. Ich religijność – formalistyczna, bezuczuciowa, kontraktowo-prawnicza i nieznośnie państwowa – jest obrazą nie tylko dla dzisiejszych wrogów wszelkiej religii, ale nie do przyjęcia nawet dla zbiurokratyzowanego urzędnika kurii biskupiej. Może tylko sportowe zamiłowanie do seksu upodabnia starożytnych do współczesnej liberalnej elity. Faktem jest, że różnice płci czy gatunku Rzymianom nie przeszkadzały – przeciwnie, bywały atrakcyjne.
Najbardziej jednak uderza duch republikański. Po obaleniu królów (rządzili przez pierwsze 200 lat, ale jest to okres mityczny) słońce republiki świeciło przez lat 400 i jeszcze przez następne stulecie próbowało się przedrzeć przez ciemne chmury cesarstwa. Duch republikański przeżył nawet najstarsze rody rzymskie, wymordowane we wzajemnych walkach o władzę, a później przez cesarzy, znanych – jak Kaligula czy Neron – z ekstrawagancji w tej dziedzinie. Duch republiki jak wirus przechodził z dawnej arystokracji na nuworyszy i trwał na przekór politycznym realiom. Warto pod tym kątem – skoro historia ma być magistra vitae – przeczytać rozdziały poświęcone temu spryciarzowi, Oktawianowi, znanemu jako Cesarz August, czyli Boski. Zmęczonym wojnami domowymi Rzymianom Princeps (czyli Pierwszy Obywatel), a potem Ojciec Ojczyzny, zafundował ustrój, w którym istniał senat, corocznie wybierano konsulów i innych urzędników, ale ten parawan skrywał jego osobiste rządy, wychwalane przez największych artystów, poetów i intelektualistów owych czasów. Nowy ustrój nie powstał od razu. Zmiana formy rządów dokonywała się pokątnie. „Oktawian poprzestawał na rozwiązaniach tymczasowych i z uwagą śledził reakcje opinii publicznej, by się przekonać, jak daleko może się posunąć na drodze do jedynowładztwa" – zauważają autorzy i opisują PR-owskie talenty cesarza.
Senat zatwierdzał projekty Pierwszego Obywatela, bo listy senatorów układał Princeps. Z hukiem zamknięto podwoje świątyni Janusa – co oznaczało, że wszędzie panuje pokój – by je po cichu otworzyć, bo przecież na granicach wrzało. „August od początku swych rządów przejawiał zainteresowanie szeroko pojętą kulturą. W pełni też doceniał znaczenie ideologii i propagandy. Pragnął odrodzenia moralnego społeczeństwa, a przynajmniej jego elity, pasjonowały go ambitne plany urbanistyczne i wielka literatura. Zainteresowania te nie były jednak całkiem altruistyczne: August dążył do umocnienia swojej pozycji, głosząc hasło Pax Augusta i odrodzenia wieków". (...) „Wtedy też sztuka została ściśle związana z władzą polityczną, a artyści sławili szczęśliwy świat pod rządami wielkiego władcy". Łaskawości i hojności cesarza (oraz jego przyjaciela Mecenasa) doświadczyli zrujnowani konfiskatami wojny domowej Wergiliusz i Horacy – odwdzięczając się łaskawcy. I tylko sprośny Owidiusz został zesłany na krańce imperium. A przecież Princeps wybaczył Liwiuszowi republikańskie ciągotki w barwnie opisanych dziejach „Od założenia miasta".
Historia – wbrew łacińskiej sentencji – niczego nikogo nie nauczyła, jeśli nie liczyć studentów, którzy muszą zdawać egzaminy, ale zawsze może być dla laików powodem bezinteresownej – i miejmy nadzieję, że łagodnej – melancholii.