Małgorzata Gąsiorowska przyznaje, że tę monografię napisała ze złości, gdy po raz kolejny usłyszała głośne zdumienie, że Kisiel też komponował. Tak jakby zajmowanie się muzyką było niegodne pisarza, felietonisty, polityka, wiecznego opozycjonisty i człowieka o poglądach niezależnych w każdej epoce.
A przecież muzyka była najważniejsza w jego życiu, począwszy od studiów w warszawskim Konserwatorium. Towarzyszyła mu przez wszystkie lata, ale w sposób charakterystyczny dla Kisiela. Zawsze działał wbrew schematom, więc choć wykaz jego kompozycji obejmuje ponad 100 tytułów, dominują w nim kilkuminutowe drobiazgi. Nawet koncert fortepianowy, nad którym pracował niemal 20 lat, trwa zaledwie kwadrans.
Nic jednak, co wyszło spod pióra Kisiela, nie jest błahe. Długość każdego utworu wynika z formy, bo on wszystko precyzyjnie przemyślał. Kierował się rozumem, nie sercem. Ta muzyka ma styl ukształtowany w młodości i potem tylko modyfikowany. Jego mistrzami byli Strawiński i Prokofiew, ale nie pozostał ich naśladowcą.
Jako kompozytor też był indywidualistą chodzącym pod prąd modom i obiegowym opiniom. Zażarcie bronił tezy, iż muzyka jest autonomicznym światem niewyrażającym żadnych treści. Po II wojnie naraził się zatem ideologom socrealizmu i jako formalista znalazł się na indeksie. Gdy kwitła awangarda, jego przywiązanie do rytmu, precyzyjnej konstrukcji oraz umiejętność tworzenia wyrazistych motywów wydawały się anachroniczne. Nie przejmował się i robił swoje. Rewolucyjne pomysły dziś śmieszą, jego muzyka ma nadal urok.
W okresach, gdy cenzura nie zezwalała na publikacje jego artykułów i powieści, komponowanie dawało mu pieniądze. Pisywał dla teatru (m.in. dla Kazimierza Dejmka) i dla kina. Jest autorem muzyki do ekranizacji „Zemsty" w 1956 r. czy dramatu „Dziś w nocy umrze miasto". A do filmu „Kalosze szczęścia" skomponował w 1958 r. przebojową piosenkę z tekstem... Sławomira Mrożka.