Paulina Wilk o książkach w Indiach

College Street jest jak paszcza wieloryba, który przez dwa stulecia opływał kulę ziemską, połykając po drodze książki

Publikacja: 19.05.2012 01:01

Paulina Wilk o książkach w Indiach

Foto: Fotorzepa, Paulina Wilk PW Paulina Wilk

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

W murowanym kościele pod wezwaniem świętego Franciszka w głębi maleńkiego miasteczka Koczin – pierwszym katolickim przybytku wybudowanym na indyjskiej ziemi – właśnie zaczęła się msza. Pogrążeni w modlitwie miejscowi nie zwracają uwagi na murowaną tablicę informującą, że pochowano tutaj Vasco da Gamę. Zmarł udręczony malarią w Wigilię w 1524 roku. Kilkanaście lat później jego ciało przewieziono do Portugalii.

Wokół kościoła pusto. Na targu rybnym, w uliczce biegnącej od kanału do fortu, zebrało się trochę ludzi. Ale ani z jednej, ani z drugiej strony nie dochodzą żadne odgłosy. Ciszę przerywa od czasu do czasu szelest gazety, odgłos niespiesznego przekładania stron. Czterech staruszków usadowiło się wygodnie – dwóch na kamiennym podeście z nogami spuszczonymi na ulicę, dwóch nieco wyżej, we wnęce budynku dość głębokiej, by pomieścić biurko i półki.

Tkwią bez ruchu, każdy zwieszony nad płachtą zadrukowanego papieru, jak kukły w muzeum lektur. Nie rozmawiają ze sobą, nie odwracają wzroku od stron zapisanych krągłym i ozdobnym pismem malajalam. Uzbrojeni w okulary z grubymi oprawkami – znak rozpoznawczy starej indyjskiej inteligencji – niemal niezauważalnie przesuwają spojrzenie w dół płachty. Czytają nabożnie i cierpliwie jak mnisi studiujący święte teksty. Bez wybrzydzania, wszystko po kolei. I bez nonszalancji, z jaką gazety przegląda się w Europie – tam wzrok niedbale ogarnia stronę, zniechęcony przechodzi na następną i następną, aż zatrzyma się na dłużej. Potem znów obiegnie nagłówki i tytuły, tu i ówdzie muśnie odrobinę tekstu, pomknie dalej, pospiesznie i beztrosko.

Czytelnia pod sierpem i młotem

Staruszkowie przekładają strony ostrożnie, bo trzymają w dłoniach drogocenną wiedzę, która objawia się nie więcej niż raz dziennie i nie jest ich własnością. Wszyscy czterej są gośćmi publicznej czytelni, otwartej nieodpłatnie także w niedzielę, bo gazety wychodzą siedem dni w tygodniu. Prenumerowane są najważniejsze tytuły, nie te krajowe, ale lokalne, opisujące najbliższy świat.

Próżno szukać takiej czytelni w innych stanach – Kerala jest wyjątkowa. Tu, nad brzegami Morza Arabskiego, marksistowska ideologia harmonijnie łączy się z chrześcijańskim dziedzictwem Portugalczyków oraz biznesem. Kwitnie handel z Bliskim Wschodem, tutejsze żółte złoto rozjeżdża się po całych Indiach, dzieci chodzą do najlepszych katolickich szkół, a emeryci niczym się nie martwią.

Przez kilkadziesiąt lat decydującą siłą polityczną w Kerali była parta komunistyczna, szczycąca się cywilizacyjnym postępem. Największym osiągnięciem jest zwalczenie analfabetyzmu – Kerala to jedyny stan, w którym aż 95 procent ludzi potrafi czytać i pisać. Czterej staruszkowie siedzący w scenerii ozdobionej krwistoczerwonym sierpem i młotem, motywem malowanym na wszystkich ścianach, murach, plakatach, flagach i pomnikach, oddają się lekturze z misyjnym zaangażowaniem. Świadomi, że reprezentują w Indiach uprzywilejowaną mniejszość, śledzą litery uważnie i ostrożnie, jakby trzymali w rękach płomyk, który może zgasnąć.

Gazeta zachowała wszelkie cechy wyjątkowości – jest dobrem rzadkim i trudno dostępnym, mimo że nad Gangesem powstał jeden z największych na świecie rynków prasy, wbrew globalnym tendencjom – wciąż rosnący. Dzienniki są drukowane w kilkudziesięciu językach, nawet te ogólnokrajowe mają wiele lokalnych mutacji. A jednak cała ta prasowa produkcja jest zaledwie kroplą w oceanie.

Największy dziennik „Times of India" ukazuje się w nakładzie odpowiadającym zaledwie 0,02 procent indyjskiej populacji. Nawet w takich miastach jak Delhi czy Kalkuta trzeba wiedzieć, gdzie i kiedy można spotkać gazeciarzy – to oni, jak ruchome punkty, tworzą ciągle zmieniającą się sieć dystrybucji. Rankiem mkną ulicami na rowerach, wioząc na ramie pęk pachnących jeszcze gazet, nie więcej niż kilkadziesiąt sztuk. Zwykle rozkładają się z nimi w sprawdzonych miejscach, ale stragan prasowy, który zadomowił się u zbiegu dwóch ruchliwych ulic, jest bytem mobilnym – jutro może się przenieść gdzie indziej.

Całe dzielnice i potężne osiedla metropolii, nie mówiąc o miasteczkach i wsiach, obywają się bez dostaw prasy. W starszych częściach miast można spotkać roznosicieli wędrujących od drzwi do drzwi z paczką dzienników pod pachą. Ale jedynymi pewnymi adresami są dworce kolejowe – tam w przejściach i halach biletowych o gazetę najłatwiej. Nawet jeśli kosztuje niewiele, to w rękach nabywcy zmienia się w towar luksusowy.

Czytających w miejscach publicznych widuje się rzadko, także dlatego, że okoliczności są niesprzyjające: tłok, zgiełk i pośpiech sprawiają, że nie ma gdzie ani jak czytać. W autobusach i metrze ścisk, w miastach brakuje ławek. Kawiarnie, w których przesiaduje się godzinami nad kubkiem mrożonej herbaty, to implant z Zachodu – chętnie podchwytywany przez klasę średnią spragnioną zagranicznych nowinek, ale zupełnie nieatrakcyjny i zbyt drogi dla przytłaczającej większości Hindusów pijących tanią herbatę i kawę przy ulicznych straganach na stojąco.

Uliczne pogaduszki to wciąż dominujący i najlepiej sprawdzający się w Indiach kanał informacyjny. Żadna gazeta nie da tego co kwadrans z parzącym palce glinianym kubeczkiem, wśród ludzi rozprawiających o wszystkim co ważne: inflacji – bo ryż i ropa znowu podrożały, zacofaniu – bo wczoraj w centrum miasta zapadł się kawał ulicy, o polityce – bo dziś wieczorem za rogiem będzie wiec. Tu się nie tylko otrzymuje wiadomości, ale je współtworzy i komentuje. Małe uliczne konwersacje urastają czasem do literackiej rangi – rodzą się błyskotliwe dialogi, w których mówcy popisują się poczuciem humoru i refleksem. Nieobecność książek i gazet w codziennym pejzażu może być myląca, bo nie oznacza pustki – ich miejsce wypełnia słowo mówione. Gdy Europa czyta, Indie rozmawiają.

Patron Rabindranath Tagore

Indian Coffee House, restauracja należąca do państwowej sieci, jest zawsze oblegana – nie ze względu na ofertę kulinarną, ale swą legendę. To chyba jedyny lokal gastronomiczny w Indiach, w którym jedzenie jest zaledwie pretekstem – przepustką do intelektualnych i uczuciowych uniesień. W innych restauracjach Hindusi jedzą szybko i mówią mało, tu jest odwrotnie. Przy kilkudziesięciu prostych drewnianych stolikach na wysłużonych plecionych krzesłach z wolna wypieranych przez plastikowych następców siedzi uniwersytecka śmietanka. Siedzi to źle powiedziane – wierci się i kręci, odchyla w geście oburzenia i pochyla, wyrażając aprobatę, wstaje w czasie co ważniejszych kwestii i opada na siedzenie powalona kontrargumentem.

Hałas rozmów potęgują szumiące wiatraki rozwieszone w kilku równych rzędach. Wirują z zapałem, mieszając dziesiątki słów z wilgotnym bengalskim powietrzem. Temu chaotycznemu, pogrążonemu w dyskusjach zgromadzeniu patronuje Rabindranath Tagore, na zdobiącym ścianę portrecie jeszcze młody, z krótką brodą – niewiele starszy od okupujących stoliki studentów. Geniusz poezji i pieśni, literacki noblista, wcielenie wszelkich talentów i mądrości, obserwuje zamieszanie z filozoficznym spokojem, jak przystało na znawcę ludzkiej natury.

Brak innych ozdób jest symboliczny – w bengalskiej myśli, sztuce i literaturze nie ma nikogo nad niego. On sprawuje rząd dusz, natomiast władza oficjalna – reprezentowana przez metalową tablicę z zakazem palenia – sięga tu tylko formalnie. Co chwila pojawia się nowa chmura dymu – kolejny student odetchnął wolnością.

Jeśli ktokolwiek może rywalizować z wielkim noblistą, to tylko Karol Marks – jego wyznawcy rządzili Bengalem Zachodnim przez ponad 30 lat, wygrywając kolejne – mniej lub bardziej uczciwie przeprowadzane – wybory. Popierały ich miejskie elity, wciąż zakochane w rewolucji, którą przeprowadzali co dzień od nowa – w słowach. Powietrze aż gotuje się od nadziei, planów i wielkich zamiarów, a Kalkuta stoi, jak stała – niewzruszona. Przy stolikach trwają dyskusje i kłótnie, infantylne przekomarzania i prowadzone na serio dysputy. Ręce wirują w powietrzu, głowy obracają się z oburzeniem lub uznaniem, ktoś się krzywi sceptycznie, ktoś inny robi z zachwytu maślane oczy.

Obok chwalących się świeżym zarostem studentów pierwszego roku siedzą zaprawieni w intelektualnych bojach starsi koledzy, mniej krzykliwi – oszczędni w słowach i gestach. Opanowaniem starają się zaznaczyć granicę między sobą i nowicjuszami. Są też wykładowcy, którzy między tymi stolikami spędzili kilkadziesiąt lat – wciąż noszą się i czeszą jak w latach 60. Mają te same studenckie torby na długim pasku – bawełniane worki z ozdobnym haftem, znak rozpoznawczy bengalskich akademików przywożony z obowiązkowych wycieczek do Śanti Niketan. Posiwieli, ale wciąż z zapałem dyskutują, jakby w ich życiu – i w ogóle na świecie – nie było nic ważniejszego niż te filozoficzne dociekania, ideały odmieniane przez wszystkie przypadki. Wokół szklanek ze zmrożoną wodą tworzą się kałuże, mijają godziny, przychodzą i przechodzą deszcze, a tempo i temperatura rozmów nie spadają.

Błądząc wśród tomów

Z okna Indian Coffee House widać tylko kilkanaście straganów, ale budynek stoi w samym centrum rozległej księgarskiej dzielnicy zwanej College Street od największej ulicy, wzdłuż której skupiają się uczelnie i sklepy z książkami. Odchodzą od niej mniejsze alejki, wszystkie szczelnie wypełnione straganami. Tego miejsca nie da się z niczym porównać: przez okrągły rok trwają tutaj wielkie targi książki i wiedzy. Kupić można wszystko, właściwie nigdy nie pada odpowiedź odmowna, bo dla księgarzy z Kalkuty nie ma rzeczy niemożliwych. Trzeba poczekać kwadrans, godzinę, dzień lub dwa, ale tytuł się znajdzie. I to ze zniżką.

Na każdym straganie co najmniej tysiąc pozycji ułożonych w słupy sięgające od podłogi do sufitu. Książki są poukładane według rozmiaru, grzbiety zwrócone w tę samą stronę, wszystko po to, by maleńką przestrzeń wykorzystać jak najlepiej. Na skrawku wolnej podłogi stoi drewniany taboret, a na nim siedzi sprzedawca. Dziesiątki, setki księgarzy. Trwają w gotowości, wyciągają wysoko podbródki w niemym pytaniu: „Czego potrzeba?". Prędcy jak psy gończe, czekają tylko na wystrzał – wystarczy podać tytuł, a zrzucają buty, wskakują na jakąś półkę, sięgają głęboko i z literackiego tłumu wyciągają tę jedną potrzebną książkę. Zeskakują na ziemię i uderzają otwartą dłonią w okładkę: oto ona! Klapnięcie uwalnia chmurę kurzu, ale tylko zewnętrzną warstwę – tej, która wżarła się głęboko w zwilgotniałe kartki, nic już nie usunie.

Wobec obfitości tych kilku ulic reszta kraju wydaje się literacką pustynią – w innych miastach księgarnie są samotnymi wysepkami rozrzuconymi w różnych dzielnicach i wybiórczo zaopatrzonymi. Ale tu można spędzić życie, błądząc wśród tomów z różnych światów, kultur i czasów – College Street jest jak paszcza wieloryba, który przez dwa stulecia opływał kulę ziemską, połykając po drodze książki. Leżą tu teraz wymieszane w najdziwniejszej bibliotece świata, wszystkie na równych prawach, wszystkie narażone na to samo niebezpieczeństwo: czającą się wokół pleśń. Zakrada się szczególnie latem, gdy monsunowe deszcze potęgują wilgoć – wystarczy kilka godzin, by okładka pokryła się białym nalotem, z początku niepozornym, ale zabójczym.

Z czasem strony zrobią się zielonkawe, wreszcie pociemnieją – litery bezpowrotnie znikną. Stłoczone tomy trzymają się więc razem, trwają w solidarnym uścisku, wzajemnie się chroniąc. Z konieczności tworzą demokratyczną literacką republikę, gdzie nie liczy się nazwisko autora, jego dorobek, popularność ani nawet nagrody.

Nie ma żadnej hierarchii: Simone Weil musi jakoś znieść sąsiedztwo „Małej encyklopedii czekolady", a Harold Pinter pogodzić się z towarzyszącym mu zbiorem erotycznych esejów „Lesbian Sex Works". Wydane tuż po II wojnie światowej dzieła zebrane George'a Bernarda Shawa w skórzanej oprawie powinny się cieszyć z towarzystwa bestsellerowego pisarza Dana Browna – przy tak modnym nazwisku mają szansę być zauważone. „Wieczór Trzech Króli" Williama Szekspira, oprawiony w twardą okładkę zdobioną złotymi literami, stoi bok w bok z biografią filipińskiego dyktatora Marcosa, wydaną tanio i bez polotu. Trzy egzemplarze „Lorda Jima" – każdy wydrukowany w innym miejscu i czasie – znalazły się razem w kącie, ale mimo pokrewieństwa są dla siebie kłopotliwym towarzystwem: sukces jednego będzie porażką pozostałych.

Winston Churchill pewnie zmarszczyłby czoło na myśl, że jego biografia stanęła tuż przy fabularyzowanej historii Kuby Rozpruwacza. Może jednak lepiej mieć za sąsiada Brytyjczyka niż radziecką kolekcję „Soviet Short Stories" albo „Mein Kampf" z twarzą Hitlera na okładce. Zakazana w Europie lektura tu jest bestsellerem zawsze prezentowanym na honorowym miejscu, wciąż wznawianym i sprzedawanym nawet w najbardziej renomowanych księgarniach. Stalin nie może liczyć na tak honorową prezentację – tomiska opisujące jego życie stoją w tym samym rzędzie co poradnik dla uprawiających jogę i pochodzące z lat 60. XX wieku podręczniki inżynierii morskiej.

W Indiach książka pozostaje świętością, talizmanem. Całowanym, jeśli upadnie na podłogę

Platon i Sofokles są w tej szczęśliwej sytuacji, że ustawiono ich po sąsiedzku – może przez podobieństwo okładek: ich dzieła pochodzą z tej samej serii Everyman's Library wydawanej w Londynie i Nowym Jorku w latach 30. XX wieku. Razem z powieściami Jane Austen i wydrukowanymi w 1942 roku przez Oxford Press na cienkim pergaminie pracami Chaucera tworzą elitarne towarzystwo. Rozrzuceni gdzie popadnie Orwell, Kundera, Sartre i Márquez mogą im tylko zazdrościć. I zżymać się, że są wciśnięci pod półkę, podczas gdy wątpliwej jakości romanse stoją w pierwszym rzędzie, lepiej widoczne.

Autorzy nieznani, stłoczeni między geniuszami pióra, mają własne zmartwienia – w morzu nazwisk i tytułów oczy najpierw wychwytują te sławne. Wydania anglojęzyczne to tylko ułamek oferty – otaczają je dzieła autorów tworzących po bengalsku, w hindi czy urdu. Wielkie indyjskie eposy, zbiory poezji i pieśni, współczesne opowiadania i klasyczne powieści, teksty religijne i poradniki duchowe. Zakodowane w tajemnych znakach, kuszące i niedostępne, wywołują ukłucie zazdrości – można znać Szekspira i Platona, a poczuć się jak analfabeta. Świat poznał i docenił ledwie skrawek indyjskiej literatury, większość pozostaje tajemnicą.

Tu i ówdzie stoją jeszcze książki włoskie, francuskie, hiszpańskie i niemieckie – jedne z trudem sprowadzone, inne zostawione przez turystów. Wszyscy autorzy – znakomici i marni – toczą tu nierówną walkę, a ich dzieła przechodzą próbę czasu. Tylko tym najwspanialszym się nie spieszy, mogą poczekać, aż wypatrzy je wytrawny czytelnik. Ich treść nie traci na wartości, a pachnąca oprawa prędzej czy później skusi amatora starzyzny. Ale wiele tytułów leży tu jak stare maszyny na złomowisku – nikomu już nie mogą się przydać, czekają na cud, na litość. Encyklopedie sprzed pół wieku, zadrukowane gęsto definicjami, które straciły znaczenie, bo zamiast nich powstały już nowe, trafniejsze. Podręczniki do chemii i fizyki, pożółkłe z żalu, że dźwigają między okładkami przestarzałe informacje. Atlasy z mapami świata, który przeminął i zmienił swe kształty. Słowniki włoskie, portugalskie i japońskie pozbawione terminów opisujących współczesność. Polityczne broszury i analizy, wielkie idee przeszłości – skompromitowane i przebrzmiałe, sprzedawane dziś tanio, taniej niż poradniki dla miłośniczek fitnessu.

Wszystkie te dzieła przeszłości mają tu swoją ostatnią szansę, chciałyby jeszcze jakoś przysłużyć się światu. Ale z innych straganów napierają już nowe bataliony: podręczniki nowoczesnego zarządzania personelem, zaawansowanej księgowości i genetyki. Teraz one mają swoje pięć minut, drukowane w masowych ilościach, zajmują najwięcej miejsca. Duże i ciężkie tomy mamią obietnicami: reklamują się jako „pełne kompendium", „wyczerpujący zbiór", „niezbędne zestawienie". Wkrótce podzielą los poprzedników.

Jak talizman

Miejsce tak fenomenalne jak College Street mogło powstać tylko w kraju, w którym książka pozostaje świętością, talizmanem. Całowanym, jeśli upadnie na podłogę. Zawieszone nad straganami szyldy zawierają bajeczne nazwy. Sklepiki anonsują się jako książkowy „syndykat", „muzeum", „skrzyżowanie" czy „raj". Ta wybujała, odświętna tytulatura bierze się z poczucia wyjątkowości, z dumy przynależących do elitarnego czytelniczego świata.

Ponad jedna trzecia Hindusów nie umie pisać i czytać, a wielu spośród tych, którzy się kiedyś nauczyli, nie dotknęło książki od dnia, gdy opuścili szkołę. Nieużywane litery kurzą się w ich głowach i osuwają w niepamięć. Dopiero 60 lat po uzyskaniu niepodległości indyjski parlament uchwalił ustawę o prawie i obowiązku powszechnej edukacji. Ale litera prawa przegrywa z obyczajowością zakodowaną nie w słowach, lecz w tej niewidzialnej tkance tradycji, którą potrafią odczytać wszyscy Hindusi. Krajem rządzą reguły niepisane, nawet niewypowiedziane, ale namacalne i trwałe. Zgodnie z nimi dzieci na wsiach chodzą do szkół tylko wtedy, gdy nie są potrzebne w polu albo gdy szkoła zapewnia im posiłek, na który rodziców nie stać. Dziewczynki, jeśli w ogóle się uczą, to tylko przez kilka lat. Dzieci miejskiej biedoty, nawet te, które mieszkają dwa kroki od szkoły, patrzą zazdrośnie na rówieśników, jak z samego rana, wystrojeni w mundurki, spódniczki, krawaty, białe podkolanówki i trzewiki, maszerują na lekcje z plecakami ciężkimi od książek. Uniformy dodają im powagi, w takim stroju załatwia się sprawy wyjątkowe. Mali uczniowie wskakują do szkolnych autobusów, tłoczą się w rikszach i miniaturowych busach – ruszają do krainy liter i cyfr. Na szyjach kołyszą im się plastikowe bidony, w rękach dyndają aluminiowe puszki wypełnione jedzeniem. Za kilka godzin mamy, kierowcy i służący będą czekać pod szkołą, by bezpiecznie przewieźć je przez monstrualne korki.

Na wsiach podobnie wystrojone maluchy – z wyjątkiem butów, których często nie mają – idą do szkół kilometrami. W upale i deszczu same dźwigają napęczniałe wiedzą tornistry. Mimo wszystko te małe postaci, wędrując przez wąskie groble między polami ryżu, wspinając się po górskich ścieżkach i szurając nogami po pylistych drogach, maszerują raźnie. Wiedzą, że nie każdemu trafia się taka szansa.

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus, październik 2011

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

W murowanym kościele pod wezwaniem świętego Franciszka w głębi maleńkiego miasteczka Koczin – pierwszym katolickim przybytku wybudowanym na indyjskiej ziemi – właśnie zaczęła się msza. Pogrążeni w modlitwie miejscowi nie zwracają uwagi na murowaną tablicę informującą, że pochowano tutaj Vasco da Gamę. Zmarł udręczony malarią w Wigilię w 1524 roku. Kilkanaście lat później jego ciało przewieziono do Portugalii.

Pozostało 98% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski