W 1984 r. w syberyjskim Omsku Jegor Letow założył zespół punkowy. Jegor był facetem niezwykle osłuchanym, wśród jego fascynacji znajdowali się i Stockhausen, i zwykła punkowa sieczka – awangardowy rock i po prostu The Beatles. Już wkrótce miało się to przełożyć na jedno z najbardziej niezwykłych zjawisk muzycznych, jakie kiedykolwiek widziała Rosja, tymczasem jednak chłopaki grali siarczystego rocka z tekstami może i trochę kontestującymi system, ale tylko o tyle, o ile opisywały, co tam piszczy w nieco neurotycznej duszy ówczesnego 20-latka na sowieckiej prowincji. To jednak wystarczyło.
Któregoś dnia jedna z kaset z nagraniami Grażdanskiej Oborony trafiła w ręce mamy gitarzysty. Niewiele myśląc, doniosła o tym, gdzie trzeba, i wkrótce młodzi muzycy usłyszeli z ust funkcjonariuszy KGB, że zostaną oskarżeni o udział w antyradzieckiej organizacji terrorystycznej, mającej w planach wysadzenie kombinatu naftowego.
Koniec końców zarzut okazał się zbyt absurdalny nawet jak na ponure czasy Czernienki, co nie znaczy, że muzykom udało się wywinąć. Kuzia Uo został natychmiast wcielony do armii, wysłany na służbę w kosmodromie „Bajkonur", po czym słuch o nim zaginął. Zaś sam Jegor trafił na oddział zamknięty szpitala psychiatrycznego.
„Zetknąłem się tam z czymś o wiele gorszym od śmierci – wspominał później. – Dostawałem dożylne dawki przewyższające jakiekolwiek normy. Na jakiś czas nawet zupełnie oślepłem. [...] Trzeba całą energię poświęcić na kontrolowanie własnego ciała, inaczej pojawią się skurcze, drgawki i nieartykułowane wrzaski. Wtedy sanitariusze przywiązują pacjenta pasami do łóżka i robią następne zastrzyki, póki jego psychika nie wypali się do nieodwracalnych zmian. Te preparaty robiły z ludzi debili. Działały jak lobotomia". Jegor wrócił do domu na fali pierestrojki. Do końca życia niedowidział. Dosłownie i w przenośni – założył np. twór kuriozum, Partię Narodowo-Bolszewicką.
Zazwyczaj jednak nie było aż tak źle. Młodzi rockmani w latach 80. w psychuszkach już raczej nie lądowali, ale strach przed nimi wisiał nad nimi nieustannie – wciąż głośne były doświadczenia słynnych dysydentów, choćby Władimira Bukowskiego, który spędził w nich i łagrach 12 lat. Ale nie tylko od psychuszek wiało grozą. Jeśli muzycy nie chcieli przepuszczać swoich tekstów przez sito cenzury, to nie mieli szansy zagrać koncertu, gdyż podpadaliby wówczas pod paragraf o... nielegalnej działalności gospodarczej – zarzut wcale niebłahy i grożący więzieniem. Czy to znaczy, że nie koncertowano? Gdzie tam, robiono to na potęgę. Organizowano mianowicie tzw. kwartirniki, czyli koncerty w... prywatnych mieszkaniach.