"Drogie życie" - Alice Munro

Fragment opowiadania Drogie życie w przekładzie Agnieszki Kuc, z tomu pod tym samym tytułem, który ukazał się nakładem Wydawnictwa Literackiego w maju 2013 roku (oryginalne wydanie listopad 2012).

Aktualizacja: 10.10.2013 17:52 Publikacja: 10.10.2013 16:35

Alice Munro; fot. Derek Shapton

Alice Munro; fot. Derek Shapton

Foto: materiały prasowe

Fragment opowiadania "Drogie życie" publikujemy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego

"Drogie życie"

Mieszkałam na końcu długiej drogi, a przynajmniej w taki sposób to wówczas postrzegałam. Daleko za mną — gdy wracałam do domu ze szkoły, najpierw podstawowej, a potem średniej — zostawało tętniące życiem miasto, razem z jego gwarem, chodnikami i latarniami zapalanymi po zmroku. Granice miasta wyznaczały dwa mosty przerzucone przez rzekę Mait land: jeden wąski, żelazny, trudno przejezdny, bo czasami należało się wycofać i przepuścić najpierw auto jadące z przeciwka, oraz drugi, drewniany, w którym od czasu do czasu brakowało jakiejś deski, widać więc było płynącą w dole błyszczącą i wartką rzekę. Lubiłam patrzeć przez te otwory na wodę, ale w końcu zawsze ktoś uzupełniał brakujące kawałki drewna.

Nieco dalej znajdowała kotlinka z paroma małymi, rozpadającymi się domami, podtapianymi każdej wiosny, ale ludzie — całkiem różni — nie zważając na te niedogodności, przychodzili i zasiedlali ją na nowo. Wreszcie był kolejny most, zbudowany na młynówce, wąskiej, ale tak głębokiej, że można

się było w niej utopić. Dalej droga się rozwidlała. Jedna odnoga biegła pod górę, na południe i znowu przez rzekę, by w końcu ustąpić miejsca autostradzie, a druga — wokół starych targowisk i skręcała na zachód.

To była moja droga.

Była też inna, z prawdziwym chodnikiem na krótkim odcinku, prowadząca na północ, przy której stało kilka domów jeden przy drugim, co stwarzało wrażenie, że wciąż jest się w mieście. W oknie jednego z nich nadal widniała tablica z napisem: „Herbata Salada", znak, że kiedyś sprzedawano tutaj artykuły spożywcze. Dalej znajdowała się szkoła, do której chodziłam przez dwa lata i nigdy więcej nie chciałam jej oglądać. Nie musiałam, bo matka nakłoniła ojca, by kupił starą szopę w mieście, za którą trzeba było uiszczać podatek, a ja dzięki temu mogłam przenieść się do szkoły miejskiej. Jak się później okazało, matka niepotrzebnie się starała, bo w tym samym roku, dokładnie w tym miesiącu, kiedy rozpoczęłam naukę w mieście, wybuchła wojna z Niemcami i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w starej szkole — w której moi klasowi prześladowcy zabierali mi śniadanie, grozili, że mnie stłuką, i gdzie pośród ciągłego zgiełku nikt niczego się nie uczył — nagle zapanował spokój. Wkrótce była tam tylko jedna sala lekcyjna i jeden nauczyciel, który podczas przerwy nawet nie zamykał drzwi na klucz. Najwidoczniej te same chłopaczyska, które, budząc mój przestrach, wciąż z upodobaniem zadawały mi retoryczne pytanie, czy mają mnie przelecieć, równie gorliwie ruszyły do pracy, gdy ich starsi bracia zostali powołani do wojska.

Nie wiem, czy porządek w toaletach nieco się poprawił, czy nie, ale właśnie ten aspekt szkolnego życia doskwierał mi najbardziej. Przy domu mieliśmy tylko wychodek, ale ten nasz był przynajmniej czysty, a na podłodze leżało linoleum. Natomiast w starej szkole, nie wiadomo czy to z chęci okazania lekceważenia, czy z jakiejś innej przyczyny, nikt nawet się nie starał, żeby trafić w otwór ubikacji. Naturalnie w nowej szkole również nie było mi łatwo — z różnych względów, bo przecież byłam nowa, a wszyscy się tam znali od pierwszej klasy. Jeśli chodzi o naukę, wielu rzeczy jeszcze nie opanowałam — ale widok czystych toalet i przyjemny szum spłukiwanej wody (w mieście działała bowiem kanalizacja) wpływały na mnie kojąco.

Gdy chodziłam jeszcze do starej szkoły, udało mi się zaprzyjaźnić z jedną osobą. Dziewczyna, którą nazwę Dianą, pojawiła się w naszej klasie w trakcie drugiego roku nauki. Była mniej więcej w moim wieku i mieszkała w jednym z tych domów na ulicy z chodnikiem. Zapytała mnie któregoś dnia, czy potrafię zatańczyć highland Fling, taniec wykonywany przez górali szkockich. Kiedy zaprzeczyłam, zaproponowała, że mnie nauczy. W tym celu któregoś dnia poszłyśmy po lekcjach do jej domu. Matka Diany zmarła i dziewczyna przeprowadziła się do dziadków. Wytłumaczyła mi, że zabierając się do ćwiczenia Highland Fing, trzeba zaopatrzyć się w specjalne buty, które odpowiednio stukają podczas tańca. Ona je oczywiście miała, a ja nie, ale ponieważ nosiłyśmy zbliżony rozmiar, mogłam je od niej pożyczać, kiedy Diana uczyła mnie kroków. W końcu zachciało nam się pić i babcia poczęstowała nas wodą, która jednak smakowała okropnie, bo była czerpana z tradycyjnej studni kopanej, podobnie jak ta w szkole. Wyjaśniłam, że dużo lepsza jest ze studni wierconej, jaką mamy w domu. Babcia Diany w ogóle się na te słowa nie obraziła, tylko powiedziała, że też chciałaby móc z takiej korzystać.

Ale potem, zdecydowanie za wcześnie, pojawił się przed domem Diany samochód mojej mamy, która najpierw

pojechała do szkoły i dowiedziała się, dokąd poszłam. Nacisnęła klakson, żeby mnie przywołać, a później w ogóle nie zareagowała, gdy babcia Diany przyjaźnie machała do nas na pożegnanie. Matka niezbyt często prowadziła auto, dlatego jak już siadała za kierownicą, stwarzała niezwykle poważną i nieco napiętą atmosferę. W drodze powrotnej nakazała mi, żebym nigdy więcej tam nie chodziła (co łatwo było spełnić, ponieważ już kilka dni później Diana przestała pokazywać się w szkole — została gdzieś odesłana). Wyjaśniłam mamie, że matka Diany umarła, a ona przyznała, że już wcześniej o tym słyszała. Opowiedziałam jej też o Highland Fling, na co odparła, że owszem, mogę się go uczyć, jeśli mi na tym zależy, ale nie w domu Diany.

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam — i nie wiem, kiedy to odkryłam — że matka Diany była prostytutką i umarła na jakąś przypadłość, na którą zapadają kobiety uprawiające ten zawód. Chciała być pochowana w rodzinnym mieście i pastor z naszego kościoła odprawił nabożeństwo. Powstała jednak kontrowersja odnośnie tekstu, który wtedy przeczytał. Niektórzy byli zdania, że powinien go w ogóle pominąć, ale moja matka uznała jego decyzję za właściwą.

„Zapłatą za grzech jest śmierć".

Matka powiedziała mi to dużo później, albo przynajmniej tak mi się wówczas zdawało, bo upłynęło bardzo dużo czasu. Byłam wtedy na takim etapie, że nienawidziłam wielu rzeczy, które nakazywała mi mama, zwłaszcza gdy zwracała się do mnie drżącym, wręcz podekscytowanym głosem i mówiła z pełnym przekonaniem.

Co jakiś czas biegłam odwiedzić babcię Diany. Zawsze witała mnie z uśmiechem. Cieszyła się, że nadal uczęszczam do szkoły, i przekazywała mi informacje o wnuczce, która również przykładnie chodziła na szkolne zajęcia, gdziekolwiek mieszkała — chociaż nie aż tak długo jak ja. Zgodnie z tym, co mówiła jej babcia, po zakończeniu nauki dostała pracę w restauracji w Toronto, gdzie nosiła strój wyszywany cekinami. Byłam już wtedy wystarczająco dorosła i na tyle zorientowana, by się domyślić, że prawdopodobnie tam, w jej miejscu pracy, nie wystarczyło nosić takiego stroju — należało go również z siebie zdejmować.

Nie tylko babcia Diany uważała, że moja edukacja się przedłuża. Przy naszej ulicy stało kilka domów bardziej od siebie oddalonych niż to zwykle bywa w mieście, ale przylegające podwórka i tak nie były zbyt duże. W jednym z nich, położonym na niewielkim wzniesieniu, mieszkał Waitey Streets, jednoręki weteran z okresu pierwszej wojny światowej. Hodował owce i miał żonę, którą widziałam przez wszystkie te lata tylko raz, gdy przyszła pod pompę po wodę. Waitey lubił żartować, jak to strasznie jest mu mnie żal. Uważał, że skoro tyle już lat tkwię w szkole, to widocznie nie potrafię zdać wymaganych egzaminów, by zakończyć edukację. Ja też lubiłam się z nim przekomarzać i udawałam, że jest tak, jak on mówi. Nie miałam jednak pewności, co rzeczywiście sobie myśli. Był przecież tylko znajomym z ulicy, z którym wymienia się pozdrowienia, rozmawia o pogodzie, a jeśli szczęśliwym trafem ten ktoś wybiera się dokądś samochodem, można liczyć, że podrzuci nas do domu, i to wszystko. Brakowało w tych relacjach takiej zażyłości, jaka panuje na wsi, gdzie ludzie się nawzajem odwiedzają, wiedzą, jak kto mieszka, i mają podobne źródła zarobku.

Jeżeli chodzi o szkołę średnią, to w moim przypadku nauka wcale nie trwała dłużej, niż przewidywał program, czyli pełne pięć lat. Jednak tylko niewielka grupa uczniów ją kończyła. Nikt w tamtych latach nie wymagał, by wszyscy, którzy rozpoczynają edukację w klasie dziewiątej, dotarli do klasy trzynastej i zaliczyli ją, zdobywszy ogromny zasób wiedzy,w tym z dziedziny gramatyki. Młodzież często podejmowała pracę najpierw na część etatu, a potem już na cały. Dziewczęta wychodziły za mąż i rodziły dzieci — albo następowało to w odwrotnej kolejności. W trzynastej klasie z początkowej grupy uczniów pozostawało około jednej czwartej, za to wszyscy bardziej przykładali się do nauki, chcieli coś osiągnąć albo też po prostu uczyli się, zachowując spokój i pogodę ducha, bez jakiegoś praktycznego celu i oglądania się na to, co nastąpi później.

Czułam się, jakbym była oddalona o milion lat świetlnych od większości tych osób, które poznałam w dziewiątej klasie, nie wspominając już o uczniach ze szkoły podstawowej.

W kącie naszej jadalni stało coś, co zawsze mnie trochę intrygowało, gdy wyciągałam elektroluks, żeby odkurzyć podłogę. Wiedziałam, co to takiego — torba ze sprzętem do golfa, zupełnie jak nowa. W środku były kije i piłeczki. Zastanawiałam się, co torba robi w naszym domu. Prawie nie znałam zasad gry, ale miałam pewne refleksje na temat osób, które uprawiają ten sport. To nie byli ludzie pokroju mojego ojca, który najczęściej chodził w kombinezonie i zakładał lepsze spodnie dopiero wtedy, gdy szedł do miasta. Do pewnego stopnia byłam w stanie wyobrazić sobie matkę w sportowym ubraniu golfistki, przewiązującą ładne puszyste włosy chustką, ale już wbijanie piłki do dołka było raczej poza jej zasięgiem. Frywolność tej zagrywki zupełnie do niej nie pasowała.

Widocznie kiedyś matka postrzegała to inaczej. Pewnie miała nadzieję, że ona i ojciec któregoś dnia staną się innymi ludźmi, będzie ich stać na rekreację. Golf. Proszone obiady. Może wmówiła sobie, że tak naprawdę granice nie istnieją. Zdołała się przecież wyrwać z lichej farmy położonej na surowej Tarczy Kanadyjskiej — farmy o wiele uboższej niż ta, z której pochodził mój ojciec — i została nauczycielką, wyrażającą się w taki sposób, że jej bliscy krewni czuli się przy niej nieswojo. Pewnie mogło jej się wydawać, że po tak wielkim wysiłku, jaki podjęła, by zdobyć wykształcenie, wszędzie będą ją witać z otwartymi ramionami.

Ojciec trochę odmiennie patrzył na pewne sprawy. Może nie tyle uważał ludzi z miasta lub jakiś innych za lepszych od siebie, ale przyjmował, że być może oni się za takich uważają. I dlatego nigdy nie dawał im sposobności, by mogli tę wyższość okazać.

I wyglądało na to, że przynajmniej w kwestii golfa ojciec odniósł zwycięstwo.

Co nie oznacza jeszcze, iż pragnął żyć, po przejęciu po nich nieźle prosperującej farmy, tak, jak oczekiwali tego jego rodzice. Gdy on i jego żona opuścili środowiska, w których się wychowali, i kupili parcelę przy końcu drogi, w pobliżu nieznanego im miasta, z całą pewnością wiązali swoją przyszłość z hodowlą srebrnych lisów, a w perspektywie — norek. Jako chłopiec ojciec wolał być traperem niż pomagać na farmie albo chodzić do szkoły średniej — chciał się również wzbogacić. Uchwycił się tej myśli i sądził, że zdoła wytrwać przy swoim planie całe życie. Wszystko, co zarobił, inwestował w fermę lisów, do czego dokładała się również matka ze swojej pensji nauczycielskiej. Ojciec sam wybudował kojce i zadaszone pomieszczenia, w których zwierzęta pędziły swój niewolniczy żywot, a potem otoczył wszystko drutem, by żadne z nich nie mogło wydostać się na zewnątrz. Parcela o powierzchni dwunastu akrów była wystarczająco duża — starczyło na łąkę oraz wybieg dla naszej krowy i starych koni, które pasły się tam, dopóki nie zostały zabite i przeznaczone na karmę dla lisów. Pastwisko lekko opadało w stronę rzeki. Rosło na nim dwanaście wiązów, które dawały przyjemny cień.

Na farmie często zabijano zwierzęta, co dotarło do mnie znacznie później. Stare konie szły na mięso dla lisów, a wśród zwierząt futerkowych każdej jesieni przeprowadzano ubój i pozostawiano tylko sztuki rozpłodowe. Byłam jednak do tego przyzwyczajona i starałam się ignorować rzeczy nieprzyjemne, konstruując sobie całkiem inny, wyidealizowany obraz świata, jaki zapamiętałam z książek, które lubiłam: Ani z Zielonego Wzgórza albo Pat ze Srebrnego Gaju. Pomagały mi w tym gałęzie wiązów, które zwieszały się nad łąką, błyszcząca rzeka, a także źródełko bijące niespodzianie na skarpie powyżej pastwiska. Zdrój ten dostarczał wodę dla przeznaczonych na śmierć koni, dla krowy, ale także dla mnie. Wlewałam ją do blaszanego kubka, który ze sobą zabierałam. Wokół zawsze rozchodził się zapach świeżego obornika, ale ten fakt również ignorowałam, tak jak zapewne robiła Ania, kiedy mieszkała na Zielonym Wzgórzu.

W tamtym okresie musiałam czasami pomagać ojcu, bo brat był jeszcze na to za mały. Pompowałam świeżą wodę i chodziłam tam i z powrotem wzdłuż kojców, czyszcząc pojemniki i napełniając je. Lubiłam to zajęcie. Taka praca wydawała mi się ważna, ceniłam też samotność, która się z nią wiązała. Później, gdy podrosłam, musiałam więcej pomagać mamie, czego nie znosiłam. Zajęcia domowe wykonywałam z rozżaleniem i wciąż rzucałam zjadliwe uwagi. Mówiono, że „pyskuję". Matka twierdziła, że ranię jej uczucia, i chodziła do stodoły, żeby skarżyć się na mnie ojcu. Wtedy on musiał przerywać swoją pracę i bił mnie pasem. (W tamtym czasie był to często stosowany rodzaj kary). Potem leżałam w łóżku, zalewałam się łzami i snułam plany ucieczki. Ale ta faza również minęła i jako nastolatka nie sprawiałam już takich kłopotów, stałam się bardziej posłuszna, wręcz wesoła. Zasłynęłam nawet z tego, że w zabawny sposób opowiadałam o tym, co zasłyszałam w mieście, albo o wydarzeniach ze szkoły.

Nasz dom nie był ani za mały, ani za duży. Nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie go zbudowano, ale musiał liczyć sobie mniej niż sto lat, ponieważ dopiero w 1858 roku w miejscu o nazwie Bodmin — które zdążyło już zniknąć z mapy — pojawił się pierwszy osadnik. Mężczyzna ten sklecił tratwę, popłynął w dół rzeki, by w upatrzonej przez siebie okolicy dokonać wycinki drzew, tam, gdzie później powstała cała wieś. W nowo powstałej osadzie wkrótce pojawiły się młyn, hotel, trzy kościoły i szkoła, ta sama podstawówka, do której ja potem chodziłam i której tak bardzo się bałam. Z czasem na rzece zbudowano most, a mieszkańcy doszli do wniosku, że znacznie dogodniej będzie zamieszkać na drugim, wyżej położonym brzegu, dlatego pierwotna osada znacznie się skurczyła, zamieniając się w ową niesławną, a potem już tylko osobliwą pół-wieś, o której wcześniej wspomniałam.

Nasz dom nie został wzniesiony jako jeden z pierwszych. Obłożono go cegłą, a wszystkie pozostałe były tylko drewniane. Był zwrócony tyłem do wioski, a frontem wychodził na zachód, w kierunku lekko opadających w stronę rzeki łąk, ciągnących się aż do niewidocznego z domu miejsca, gdzie rzeka gwałtownie skręcała, tak zwanego Wielkiego Zakola. Za rzeką znajdował się pas ziemi porośnięty ciemnozielonymi iglastymi drzewami, najprawdopodobniej cedrem kanadyjskim, ale z daleka trudno to było ustalić. Jeszcze dalej, na następnym wzgórzu, stał kolejny dom, który z tej odległości wydawał się dosyć mały. Był obrócony fasadą w naszą stronę. Nigdy w nim nie byliśmy i nie wiedzieliśmy, jak wygląda w środku, mnie przypominał domek krasnoludków z jakiejś opowieści. Znaliśmy jednak nazwisko człowieka, który w nim nadal mieszka albo kiedyś mieszkał, bo niewykluczone, że już nie żyje. Mężczyzna

nazywał się Roly Grain i pomimo jego oryginalnego nazwiska, odpowiedniego dla trolla, nie wspomnę o nim więcej, bo nie jest to opowiadanie, lecz prawdziwa historia, jaką napisało życie.

Moja matka przed urodzeniem mnie dwukrotnie poroniła. Dlatego kiedy już przyszłam na świat w 1931 roku, musiała odczuwać pewną satysfakcję. Tyle że czasy były coraz mniej obiecujące. Prawda jest taka — ojciec zaangażował się w interes futrzarski trochę za późno. Liczył, że odniesie sukces, i gdyby to była połowa lat dwudziestych, pewnie miałby na to spore szanse, ponieważ futra stały się wtedy znowu modne i ludzie mieli pieniądze. Ale ojciec nie zaczynał swojej działalności w latach prosperity. Mimo to jakoś udawało nam się przeżyć, zarówno w przededniu, jak i w trakcie wojny, a nawet pod jej koniec, kiedy to musiało dojść do pewnego ożywienia w handlu futrami, bo właśnie tamtego lata ojciec zdołał odnowić dom. Na tradycyjną czerwoną cegłę nałożono wówczas warstwę brązowej farby, ponieważ z jakiegoś powodu deski obłożone cegłą źle izolowały dom przed chłodem. Uważano, że pomalowanie cegieł farbą może pomóc, chociaż nie przypominam sobie, żeby faktycznie tak się stało. W tym samym czasie w domu urządzono łazienkę, nieużywany wyciąg kuchenny zabudowano szafkami, wielką jadalnię z otwartą klatką schodową przerobiono na tradycyjny pokój, a schody wydzielono. Ta zmiana, w pewien trudny do wyjaśnienia sposób, podziałała na mnie kojąco. Stary układ, z otwartą jadalnią, kojarzył mi się ze scenami przemocy, ponieważ tam właśnie tata dawał mi lanie, a ja pragnęłam umrzeć ze wstydu i upokorzenia. Teraz, w nowym pokoju, trudno mi było nawet sobie wyobrazić, że naprawdę dochodziło do czegoś takiego. Byłam w szkole średniej i co roku lepiej sobie radziłam, zwłaszcza że zajęcia takie jak haft mereżkowy i kaligraficzne pisanie z użyciem stalówki, obsadki i kałamarza należały już do przeszłości. Poza tym zamiast podstaw nauki o społeczeństwie pojawiła się wreszcie historia i można było uczyć się łaciny.

Po fali optymizmu, gdy sytuacja chwilowo się poprawiła i mogliśmy przeprowadzić remont, nasza ferma znowu zaczęła podupadać i już nigdy z tego upadku się nie podźwignęła. Ojciec wybił wszystkie lisy, a później także norki, i dostał za nie szokująco mało pieniędzy. W ciągu dnia zajmował się rozbiórką wszystkich pomieszczeń, w których nasz futrzarski biznes się narodził i wkrótce potem upadł, a potem wychodził pracować do odlewni, na popołudniową zmianę. Do domu wracał koło północy.

Zaraz po przyjściu ze szkoły zabierałam się do przygotowywania lunchu dla taty. Smażyłam dwa kotlety wieprzowe, które obficie polewałam ketchupem. Termos napełniałam mocną czarną herbatą. Szykowałam też muffinkę z otrębami, posmarowaną dżemem, albo spory kawałek domowego placka. W soboty piekłam ciasto, a czasami robiła to matka, chociaż na jej pieczeniu od pewnego czasu nie można było do końca polegać.

Spotkało nas bowiem coś bardziej niespodziewanego i druzgocącego niż utrata dochodów, chociaż wtedy jeszcze nie byliśmy tego świadomi. Po czterdziestce ujawniły się u mamy początki choroby Parkinsona.

Początkowo nie wyglądało to najgorzej. Matce z rzadka tylko uciekały oczy, a z powodu nadmiaru śliny, wypływającej czasami w sposób niekontrolowany, meszek wokół ust stawał się bardziej widoczny. Z niewielką pomocą potrafiła się jednak rano sama ubrać, a nawet wykonywać drobne prace domowe. Miała w sobie jakąś niespożytą siłę, która pozwalała jej trwać zadziwiająco długo.

Można by pomyśleć, że spadło na nas zbyt wiele nieszczęść. Likwidacja interesu, postępująca choroba matki. W literaturze

coś takiego by nie przeszło. Dziwna rzecz, ale nie pamiętam, bym czuła się wtedy jakoś szczególnie nieszczęśliwa. W domu nie zapanowała atmosfera przygnębienia i beznadziei. Niewykluczone, że wówczas nie zdawaliśmy sobie w pełni sprawy z tego, iż stan matki nie będzie się poprawiał, tylko pogarszał.

Jeśli chodzi o mojego ojca, on również potrafił być silny i pozostał taki jeszcze przez długie lata.

Ojciec szczególnie lubił pracę w odlewni, chociaż wieczorami dodatkowo jeszcze stróżował, bo w jego przekonaniu zajęcie odlewnika stanowiło pewne wyzwanie. Lubił też mężczyzn, z którymi tam pracował, ponieważ byli do niego podobni. Odlewnia produkowała staromodne piece sprzedawane na cały świat. Robota ta była niebezpieczna (między innymi trzeba było wlewać roztopiony metal do form odlewniczych), ale ojciec lubił mawiać, że wystarczy uważać i tyle. W dodatku całkiem przyzwoicie płacili, a to było dla niego pewną nowością.

Przypuszczam, że ojciec był zadowolony, bo miał okazję się wyrwać, nawet jeżeli robota, którą wykonywał, była ciężka i ryzykowna. Mógł przebywać w towarzystwie mężczyzn, którzy tak jak on mieli własne problemy, ale starali się radzić sobie z nimi najlepiej, jak potrafili.

Po wyjściu ojca do odlewni zabierałam się do robienia kolacji. Wolno mi było przygotowywać dania w moim przekonaniu egzotyczne, takie jak spaghetti albo omlety, pod warunkiem że były tanie. A gdy wszystkie talerze zostały już umyte — moja siostra miała obowiązek je powycierać, a brata musiałam przynaglać, by mimo ciemności wyszedł na dwór i wylał pozostałą po zmywaniu wodę (mogłam to zrobić sama, ale lubiłam wydawać polecenia) — opierałam stopy o krawędź ciepłego jeszcze paleniska pieca kuchennego, z którego odpadły drzwiczki, i czytałam wielkie powieści wypożyczone z miejskiej biblioteki. Jedną z nich była książka Niezależni, opisująca życie na Islandii — daleko trudniejsze niż nasze, pogrążone w beznadziei, lecz pełne dostojeństwa. Czytałam też W poszukiwaniu straconego czasu, z której to powieści niczego nie mogłam pojąć, a jednak nie chciałam

jej zarzucić. Kolejną była Czarodziejska góra — mówiła o gruźlicy, przedstawiała dwie przeciwstawne wizje świata: jasną i łagodną, odwołującą się do idei postępu, oraz mroczną, pełną zwątpień i wiodącą ku rozpaczy. Te godziny spędzone na czytaniu były dla mnie bardzo cenne i nawet nie myślałam wtedy, by zabrać się do odrabiania lekcji, ale kiedy zbliżał się czas egzaminów, potrafiłam się zmobilizować i siedzieć całymi nocami nad książkami, napychając głowę wszystkim, co powinnam wiedzieć, żeby zdać. Miałam dobrą pamięć krótkotrwałą, która w tym wypadku doskonale się sprawdzała.

Pomimo różnych trudności uważałam się za szczęściarę.

Niekiedy mama i ja wdawałyśmy się w rozmowę na temat jej lat młodzieńczych. W tamtym czasie sposób, w jaki moja matka postrzegała różne rzeczy, rzadko budził mój sprzeciw.

Kilka razy opowiedziała mi historię związaną z domem należącym obecnie do weterana wojennego o nazwisku Waitey Streets (wspominałam o nim wcześniej). Nie dotyczyła jednak ona pana Streetsa, lecz kogoś, kto mieszkał tam na długo przed nim, a mianowicie pewnej szalonej starej kobiety, pani Netterfield.

Podobnie jak my wszyscy, pani Netterfield zamawiała produkty spożywcze przez telefon, później dostarczane jej bezpośrednio do domu. Któregoś dnia, jak opowiadała matka, właściciel sklepu zapomniał włożyć do torby masło, albo też pani Netterfield zapomniała je zamówić. Gdy kierowca dostawczej furgonetki otworzył tylne drzwi, natychmiast zauważyła niedopatrzenie i bardzo ją to wytrąciło z równowagi. W pewien sposób była nawet na tę sytuację przygotowana, bo zabrała ze sobą siekierę. Podniosła ją, jakby zamierzała wymierzyć dostawcy karę — chociaż oczywiście nie było w tym żadnej jego winy. Chłopak błyskawicznie wskoczył za kierownicę i odjechał, nie próbując nawet zamknąć tylnych drzwi.

Niektóre szczegóły w tej historii wydawały się naprawdę zagadkowe, chociaż wtedy ani ja, ani matka nie zaprzątałyśmy sobie tym głowy. Skąd staruszka miała pewność, że w dostarczonych zakupach brakuje masła? I dlaczego przyszła z siekierą, skoro jeszcze nie wiedziała o niedopatrzeniu? Czy chodziła w ten sposób uzbrojona cały czas, ot tak, na wszelki wypadek?

We wsi mówiono, że gdy pani Netterfield była młodą kobietą, zachowywała się jak prawdziwa dama.

Wiązała się z nią jeszcze inna historia, która dla mnie była bardziej interesująca, bo dotyczyła bezpośrednio mojej osoby i rozegrała się w pobliżu naszego domu.

Był piękny jesienny dzień. Spałam sobie w dziecięcym wózeczku,

który wystawiono na nowym trawniku przed domem. Taty po południu nie było, bo gdzieś wyjechał — może do swojego ojca, żeby pomagać mu na starej farmie, co czasem robił — mama zaś zajmowała się praniem. Byłam ich pierwszym dzieckiem i pewnie dlatego miałam całą masę paradnych ubranek — wdzianek robionych na drutach i rozmaitych wstążek, które trzeba było prać ręcznie, w ciepłej wodzie. Mama prała i wyżymała ubrania nad zlewem, przy którym nie było okna. Żeby wyjrzeć na zewnątrz, musiała przejść przez cały pokój do okna położonego od północy. Stamtąd widać było podjazd, który prowadził od skrzynki pocztowej do domu.

Dlaczego mama zdecydowała się porzucić pranie i wyżymanie, żeby popatrzeć na drogę? Nie czekała przecież na gości. Mój ojciec też nie był spóźniony i nie trzeba go było wyglądać. Może poprosiła, by kupił coś do jedzenia, i zastanawiała się, czy przyjdzie odpowiednio wcześnie, żeby zdążyła przygotować kolację. W tamtym czasie matka lubiła przyrządzać dość wymyślne potrawy — i, szczerze mówiąc, bardziej się w to angażowała niż jej teściowa i pozostałe kobiety ze strony ojca, które gotowały tylko tyle, ile uznały za konieczne.

A może jej zachowanie nie miało nic wspólnego z kolacją. Równie dobrze mogło chodzić o wzór ubrania, które ojciec obiecał przywieźć ze sklepu, lub o rodzaj materiału na nową sukienkę.

Matka nigdy nie powiedziała, co właściwie spowodowało, że poszła wyjrzeć przez okno.

Kontrowersje, jakie wzbudzało gotowanie mojej mamy, nie były jedynym źródłem nieporozumień z rodziną ojca. Jej sposób ubierania się musiał wywoływać podobne wątpliwości. Wystarczy, jak powiem, że przebierała się w sukienkę popołudniową, nawet jeśli nigdzie nie wychodziła i stała przy zlewie, zmywając naczynia. Po zjedzeniu lunchu mama ucinała sobie półgodzinną drzemkę, a gdy już wstała, zawsze zakładała nowy strój. Kiedy przeglądałam później zdjęcia z tamtego okresu, doszłam do wniosku, że ówczesna moda nie była zbyt twarzowa, nie dodawała urody ani matce, ani chyba nikomu. Sukienki były bezkształtne, a włosy ostrzyżone na pazia nie pasowały do pełnej, łagodnie zarysowanej twarzy mojej mamy. Ale ten fakt raczej nie budziłby zastrzeżeń kobiet z rodziny mojego ojca, mieszkających wystarczająco blisko, by mieć matkę stale na oku. Jej przewiną było to, że według nich nie wyglądała tak, jak powinna. Nie przypominała wiejskiej kobiety wychowanej na farmie. Nic też nie wskazywało na to, że chciałaby na niej pozostać.

Matka nie dostrzegła na podjeździe samochodu ojca. Zobaczyła za to starą kobietę, właśnie ową panią Netterfield. Musiała przyjść do nas na piechotę ze swojego domu. Tego samego, gdzie dużo później widywałam weterana wojennego, który lubił się ze mną przekomarzać. Był to ten sam dom, z którego szalona pani Netterfield wypadła z siekierą, by dać nauczkę dostawcy, gdy ten zapomniał przywieźć jej masło.

Mama musiała widywać tę dziwną staruszkę już wcześniej przy różnych okazjach, zanim zauważyła ją na podjeździe przed naszym domem. Możliwe, iż nigdy ze sobą nie rozmawiały. Ale niewykluczone, że było inaczej. Matce mogło na tej rozmowie specjalnie zależeć, nawet jeżeli ojciec był temu przeciwny. Pewnie powiedział jej, żeby nie starała się nawiązywać z nią kontaktu, bo tylko ściągnie na siebie kłopoty. Matka miała jednak sporo współczucia dla ludzi takich jak pani Netterfield, pod warunkiem że zachowywali się przyjaźnie i stosownie do okoliczności.

Teraz jednak nie myślała ani o przyjaznym nastawieniu, ani o tym, czy ktoś zachowuje się stosownie, czy nie. Wybiegła pędem z kuchni, by czym prędzej wyciągnąć mnie z wózka. Porzuciła go wraz ze wszystkimi okryciami tam, gdzie stał, i pognała z powrotem do domu, próbując zamknąć za sobą drzwi na klucz. O frontowe nie musiała się martwić — te nigdy nie były otwarte.

Problem stanowiły jednak drzwi kuchenne. Jeśli dobrze pamiętam, nie miały porządnego zamka. Wprowadziliśmy taki zwyczaj, że na noc przysuwaliśmy do nich krzesło. Ustawialiśmy je na dwóch nogach, oparte o gałkę, dlatego gdyby ktokolwiek próbował dostać się do środka, musiałby je pchnąć i przy okazji narobiłby strasznego rabanu. Dosyć niezwykła metoda dbania o bezpieczeństwo mieszkańców, jak mi się wydaje, w dodatku pozostająca w pewnej sprzeczności z tym, że mieliśmy w domu broń. Ojciec trzymał w szufladzie biurka rewolwer. Oprócz tego, jak przystało na człowieka, który regularnie musiał zabijać konie, miał także strzelbę i kilka śrutówek. Nienaładowanych oczywiście.

Czy moja matka w ogóle rozważała użycie broni, gdy już zabezpieczyła gałkę? Czy kiedykolwiek trzymała w ręce rewolwer albo umiała go naładować?

Czy pomyślała, że ta stara kobieta mogła po prostu przyjść do niej z sąsiedzką wizytą? Nie sądzę. W zachowaniu pani Netterfield, w jej sposobie poruszania się od samego początku musiało być coś niepokojącego, jakaś determinacja, coś, co sprawiało, że gdy szła naszym podjazdem, nie wyglądała jak ktoś przychodzący w odwiedziny.

Możliwe, że matka zaczęła się wtedy modlić, chociaż nigdy o tym nie wspomniała.

Wiedziała, że wózek został przeszukany, bo zanim jeszcze zaciągnęła roletę na drzwiach w kuchni, zdążyła zauważyć, że jeden z kocyków ciśnięto na ziemię. Po tej scenie matka nie próbowała już spuszczać pozostałych rolet, tylko tuląc mnie w ramionach, skryła się w rogu, tam, gdzie była niewidoczna.

Żadnego grzecznego pukania do drzwi. Nie było też próby odsunięcia krzesła. Żadnego łomotu ani rabanu. Matka stała schowana przy wyciągu kuchennym, żywiąc mimo wszystko nadzieję, że panująca cisza oznacza, iż kobieta zmieniła zdanie i wróciła do siebie.

Nic z tych rzeczy. Pani Netterfield wolno obchodziła dom, zatrzymując się przy każdym oknie i przyciskając twarz do szyby. Latem dodatkowe okiennice zimowe, zabezpieczające przed wichurami, były zawsze zdjęte, dlatego kobieta mogła zaglądać do środka bez najmniejszego problemu. Wszystkie rolety były podciągnięte ze względu na piękną pogodę. Staruszka nie odznaczała się wysokim wzrostem, ale nie musiała też specjalnie wyciągać szyi, żeby sprawdzić, co dzieje się wewnątrz.

Skąd matka wiedziała o jej poczynaniach? Nie biegała przecież ze mną w ramionach, chowając się za meblami i wyglądając co chwila z przerażeniem, czy nie ujrzy czasem za szybą wpatrzonych w nią oczu i twarzy wykrzywionej grymasem uśmiechu.

Po prostu stała bez ruchu. Co innego mogła zrobić?

Może powinna zaryzykować i zejść do piwnicy. Okienka w niej były zbyt małe, by komukolwiek udało się przecisnąć. Niestety drzwi piwniczne nie miały haczyka. A poza tym już sama myśl o spotkaniu z panią Netterfield tam na dole, w ciemnościach — gdyby jakimś trafem ta szalona kobieta zdołała wedrzeć się do domu i zejść po stopniach do piwnicy — budziła chyba jeszcze większą grozę.

Były też sypialnie na piętrze, ale żeby się do nich dostać, matka musiałaby przejść przez duży pokój, największe pomieszczenie w domu, to samo, gdzie w późniejszym okresie ojciec wymierzał mi karę, a które przestałam odbierać jako nieżyczliwe i złowrogie, dopiero gdy zabudowano schody.

Nie wiem, kiedy po raz pierwszy matka zrelacjonowała mi tę historię, ale wydaje mi się, że każda kolejna wersja zaczynała się tam, gdzie kończyła się poprzednia — to znaczy na opisie pani Netter-field, przyciskającej ręce i twarz do szyby, i na opowiadaniu o próbach znalezienia kryjówki. Jednak w późniejszych odmianach opowieść ciągnęła się dalej i nie tylko o patrzeniu była mowa — dochodziły nowe wątki. W opisach pojawiało się zniecierpliwienie albo gniew, a potem także walenie do drzwi. O nawoływaniach matka jakoś nie wspominała. Może starszej kobiecie brakowało tchu, by móc wznosić jakieś okrzyki. A może po prostu uszły z niej siły i zapomniała, po co w ogóle przyszła.

Tak czy inaczej wycofała się i na tym wszystko się skończyło. Obeszła dom dokoła, dokonała inspekcji okien i drzwi, a potem po prostu zniknęła. Matka znalazła dość odwagi, by wśród zalegającej ciszy przejść się po pokojach i stwierdzić, że pani Netter-field już nie ma.

Krzesło spod drzwi usunęła dopiero, jak wrócił ojciec.

Nie chcę powiedzieć, że mama często nawiązywała do tego wydarzenia. Nie należało ono do tradycyjnego repertuaru wspomnieniowych opowieści, które miałam koniecznie znać lub uważałam za szczególnie interesujące: dotyczących starań o przyjęcie do szkoły średniej, pracy w Albercie, w szkole, do której dzieci przyjeżdżały konno, historii o przyjaciołach z seminarium nauczycielskiego i różnych niewinnych żartach, jakie się ich trzymały.

Zawsze potrafiłam zrozumieć, co mówiła, chociaż gdy jej głos uległ zmianie, stał się gruby i chropawy, inni mieli z tym problemy. Byłam jej tłumaczką i czasami przeżywałam prawdziwe katusze, kiedy musiałam powtarzać po niej jakieś skomplikowane figury stylistyczne albo to, co w jej mniemaniu miało brzmieć żartobliwie, a widziałam, że mili ludzie, którzy przystawali, żeby zamienić z nami parę słów, myśleli tylko o tym, jak się od nas uwolnić.

Inspekcja dokonana przez starą panią Netterfield, jak o tym zdarzeniu mówiła moja mama, nie była historią, do której musiałam wracać i o niej rozmawiać. Ale z pewnością była mi znana od dawna. Pamiętam, jak w którymś momencie zapytałam matkę, czy wie, jak się potoczyły dalsze losy tej kobiety.

— Zabrali ją — powiedziała. — Tak myślę. Na pewno nie pozwolono jej umrzeć w samotności.

Fragment opowiadania "Drogie życie" publikujemy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego

"Drogie życie"

Pozostało 100% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski