Krótkie i tragiczne życie Maxa Blechera zostało niemal skrojone pod legendę. Syn żydowskiego przedsiębiorcy, urodzony w 1909 roku w narodowościowym tyglu, na pograniczu rumuńsko-mołdawskim w miasteczku Botoszany. Krótko po wyjeździe na studia medyczne do Paryża, mając 19 lat, dowiaduje się, że dręczące go bóle kręgosłupa to nie reumatyzm, tylko ciężka choroba Potta, czyli tzw. gruźlica kręgosłupa.
„Jeden z kręgów jest bardzo mocno zaatakowany... Brakuje w nim kawałka kości..." – słyszy Emanuel, bohater autobiograficznej powieści „Zabliźnione serca". Książka właśnie ukazała się w polskim przekładzie. „Więc dlaczego jeszcze nie złamałem się wpół, skoro oś, która podtrzymuje ciało, jest pęknięta?" – zastanawia się oszołomiony diagnozą Emanuel, alter ego pisarza.
Blecher umrze, mając 29 lat, na rok przed wybuchem II wojny światowej. Przez dziesięć lat cierpiał na powracające bóle kości i gorączkę. Zostały po nim zaledwie trzy powieści i zbiór wierszy, ponieważ część rękopisów zniszczył. Zrobił to, na co szczęśliwie nie miał odwagi Franz Kafka.
Zapomniana ?bratnia literatura
Rumuńskich autorów znamy niewielu. Mamy co prawda przekłady gigantów humanistyki: filozofa Emila Ciorana, religioznawcy i filozofa kultury Mircei Eliadego, awangardowego poety Tristana Tzary oraz dramatopisarza Eugene'a Ionesco. Oni jednak pisali w języku francuskim. W przedmowie do „Zabliźnionych serc" Roland Chojnacki zauważa, że spośród „bratnich narodów" rumuńscy pisarze byli w PRL najbardziej zaniedbani. Rzadko tłumaczeni i pomijani.
W latach 90. było jeszcze gorzej, bowiem nie ukazał się żaden przekład rumuńskiej prozy współczesnej. Rumunię zaczęliśmy poznawać dopiero od niedawna, poprzez reportaż i młode kino, które od czasu Złotej Palmy w Cannes dla Cristiana Mungiu za film „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" systematycznie święci triumfy na europejskich festiwalach filmowych.