O tym meczu pisze notabene w swojej powieści Knausgård, bo jest to dla współczesnych Norwegów coś równie mitycznego jak dla nas Wembley. Oczywiście i w literaturze miewali potomkowie wikingów chwile chwały, by wspomnieć Knuta Hamsuna i jego Nobla za „Błogosławieństwo ziemi" (choć jeszcze większym sukcesem był jego „Głód") czy dramaty Henryka Ibsena, grane przecież do dziś w teatrach całego świata. Ale, po pierwsze, było to dawno, a po drugie, z Hamsunem, zmarłym ponad pół wieku temu, nad fiordami mają ten sam problem co z Céline'em nad Sekwaną. W podeszłym wieku, kiedy był już grubo po osiemdziesiątce, poparł on mianowicie Hitlera, za co odebrano mu majątek i przymusowo wysłano do szpitala psychiatrycznego.
Ale nawet jeśli dodać do tej wyliczanki Sigrid Undset z „Krystyną, córką Lavransa" (i Noblem), to i tak w porównaniu z zasobną w literackie talenty Szwecją zawsze pozostawała Norwegia ubogim krewnym. Nie trzeba sięgać po przykłady z odległej przeszłości (August Strindberg, Astrid Lindgren, Selma Lagerloef i pięciu noblistów sprzed lat). Wystarczy wspomnieć ostatnie lata ze świeżutkim Noblem (2011) dla Tomasa Transtroemera oraz światowymi sukcesami kryminałów Stiega Larssona i Henninga Mankella, Camilli Laeckberg i Lizy Marklund.
Tyle że dwie ostatnie panie piszą jednak literaturę drugoligową, o autorze zaś trylogii „Millenium" i twórcy postaci Wallandera można dziś mówić w czasie przeszłym (bo jeden nie żyje, a drugi zmaga się z ciężką chorobą, zresztą po zakończeniu cyklu o komisarzu z Ystad nigdy nie napisał nic równie dobrego). I tak zupełnie niepostrzeżenie Nesbø stał się nie tylko najlepiej sprzedającym się na świecie autorem z północy Europy, ale też mistrzem skandynawskiego kryminału. Bo nie tylko trzyma poziom, ale można wręcz powiedzieć, że jego forma rośnie. Natomiast pisarza takiego jak Knausgård Szwedzi dziś nie mają. Mimo że to ich kraj wybrał jako miejsce do życia, to wciąż pisze po norwesku i o Norwegii.
Skoro już zresztą tyle razy wspominałem tu Nobla, to, mówiąc pół żartem, pół serio, wielu już widzi Karla Ove Knausgårda w wieńcu noblowskim. Stąd porównania z Proustem, zachwyty oraz określenia w rodzaju „arcydzieło" w recenzjach, i to w tych nielicznych pismach, których opinie mają w świecie literackim znaczenie (np. w „New Yorkerze" czy „The New York Times"). Czy zasłużone czy może nieco przesadne, to już kwestia do dyskusji. Jedno jest wszak pewne: każdy, kto ma słuch literacki, rozpozna w Knausgårdzie wybitnego pisarza. Choć, zaznaczmy od razu, jego dzieło, którego pierwszy tom właśnie ukazał się po polsku, ma też pewne słabości.
Pożegnanie z ojcem
Moja walka" to sześciotomowa powieść autobiograficzna, spisana przez autora (uwaga, uwaga!) ledwie po czterdziestce. Knausgård zaczął ją tworzyć w wieku 39 lat, a skończył publikować jako 43-latek, czyli w wieku dla pisarza wręcz młodzieńczym. Wcześniej wydał raptem dwie książki, a sam uważał się w sumie za nieudacznika, który niespecjalnie radzi sobie zarówno z karierą, jak i ze swoim życiem. Dowodem niech będzie to, że pewnego dnia, grubo po trzydziestce, zrywa nie tylko z żoną, ale i z całym swoim dotychczasowym życiem. Przeprowadza się do Szwecji, gdzie nie zna w zasadzie nikogo, i tam zaczyna od nowa. W książce poznajemy go w roku 2008 jako zamieszkałego w Malmö wraz z nową partnerką, ojca trojga dzieci i sfrustrowanego pisarza, niepotrafiącego od pięciu lat stworzyć biografii swojego ojca. Przy czym jest to, bez dwóch zdań, historia niezwykła. Oto 40-letni mężczyzna, powszechnie szanowany nauczyciel i lokalny społecznik, niespodziewanie rozwodzi się z żoną, by zapić się na śmierć, wciągając przy okazji w bagno także swoją wiekową matkę. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wcześniej był niemal abstynentem.