17 stycznia minęła 110. rocznica urodzin Grażyny Bacewicz, 5 lutego przypada 50. rocznica jej śmierci. Te dwie daty to wystarczający powód, by zająć się jej wszechstronną twórczością, niby w kraju znaną, ale ciągle niewykorzystaną. Nasz stosunek do muzyki Bacewicz jest bowiem sinusoidą uznania i zapomnienia. Na szczęście teraz nadszedł czas korzystny dla spuścizny artystki.
Tworzyła w czasach, gdy nie było wiele kobiet kompozytorek. Jej energetyczna muzyka zawsze miała w sobie niezwykłą siłę, nic więc dziwnego, że ze świata często przychodziły do niej listy adresowane: Mister Grażyna Bacewicz.
Po II wojnie światowej stała się sztandarową postacią polskiej kultury. Komponując, hołdowała zasadom neoklasycznym, inspirowała się folklorem, ale w tym, co tworzyła, nie było nic wtórnego lub pisanego na zamówienie. Jej utwory zawsze mają wyraźny indywidualny rys.
Gdy pod koniec lat 50. XX wieku wybuchła w Polsce awangarda, Bacewicz zaczęła stosować jej założenia w swojej twórczości. Wiedziała jednak, że bezkrytyczne podążanie za modą jest błędem, dlatego dla nowego pokolenia twórców i krytyków stała się zbyt konserwatywna. Gdy niespodziewanie zmarła (przyczyną była choroba serca) w 1969 roku, jej muzyka zaczęła znikać z koncertowych estrad.
W XXI wieku zaczęła jednak powracać. Duża w tym zasługa samych artystów, choćby Krystiana Zimermana, który włączył do repertuaru jej II sonatę fortepianową z 1953 roku, o której zagraniczni krytycy piszą, że to wielkie dzieło pokazuje mrok epoki stalinizmu. Utwory Polki pojawiły się też w katalogach zagranicznych firm fonograficznych, nie tylko w interpretacji Zimermana.