Osiemnasta studyjna płyta Bossa wyszła w 2014 r., a na dziewiętnastą fani czekali aż pięć lat, co nie znaczy, że w życiu muzyka, który łączy rolę barda i rockandrollowej gwiazdy, nic się nie działo.
Napisał autobiografię, co było również sposobem na depresję, a potem pobił rekord świata, spotykając się ze słuchaczami na nowojorskim Broadwayu, ale bez jego blichtru. W liczącym 960 miejsc Walter Kerr Theatre, najmniejszej przestrzeni, w jakiej zdarzyło się mu występować podczas trwającej cztery dekady kariery. Łącznie dał 236 koncertów, a każdy stanowił śpiewany i mówiony pamiętnik artysty.
Jedną z najbardziej intrygujących refleksji, jaką zaowocowały biografia i koncerty, było wyznanie Springsteena, że chociaż wyglądem i estradowym kostiumem stylizował się na zwykłego Amerykanina, tak naprawdę nigdy nie zaznał stałej pracy. Życie zeszło mu na śpiewaniu o Ameryce i Amerykanach. I było to na tyle wiarygodne, że stał się nie tylko idolem mieszkańców Stanów Zjednoczonych, ale – jak na barda przystało – także sumieniem narodu. Rozliczał kolejnych prezydentów z wojen, poczynając od wietnamskiej, a kończąc na tych z epoki walki z terroryzmem.
Najnowszy album już dzięki okładce w stylu monidła – z koniem w galopie – jest manifestacją przywiązania do prowincji, kojarzonej z corralami i kowbojami.
– Ta płyta to powrót do historii ciekawych postaci kinowych i aranżacji – powiedział Springsteen. Zaskakujące są orkiestracje, ale Boss powraca do brzmienia z przełomu lat 60. i 70, gdy wydawcy z Nashville znaleźli sposób, by country stało się znośne dla mieszkańców wielkich miast. Bruce uzyskał efekt soundtracku, który mógłby ilustrować film drogi o włóczęgach i przegranych facetach, szukających pocieszenia w whisky.