To najbardziej osobisty, a myślę, że i najlepszy od dekady album Ewy Bem. Na „Kakadu” jest w swojej skórze, śpiewa własne teksty do smoothjazzowych kompozycji, wraca do swingu i ukochanej bossa novy.
Dwie ostatnie płyty były ukłonem w stronę młodych. Nagradzany Fryderykami „Mówię tak, myślę nie” oddała w ręce Kayah i Kuby Badacha. Efekt był przebojowy, modny, ale i ryzykowny – taka płyta może się zestarzeć. Wydany trzy lata temu „Ewa, Ewa” przypominał dorobek Bemibek. Piosenki zespołu w nowych aranżacjach miały trafić do pokolenia, które lat 70. nie może znać.
Promująca tamten krążek „Moda na niemiłość” też dotyczyła młodych – Bem martwiła się, że padamy ofiarą samotniczego stylu życia. Robimy kariery, ale boimy się intymności. Z zazdrością patrzymy na posiwiałe pary, które spacerują, trzymając się za ręce, i pytamy: „Jak oni to robią?”.
Właśnie o tajemnicy długoletnich związków jest „Kakadu”. O codziennym byciu razem, o uporczywym odkurzaniu uczucia bliskości, o tym, że nie można kochać całe życie z równą mocą. O niepewnościach, wyimaginowanych zdradach, złych snach.
O pożądaniu, które nie jest wyłącznym przywilejem 20- latków, o weekendowych ucieczkach we dwoje. I wreszcie – o chwilach prawdziwego szczęścia, bezpieczeństwie i radości płynącej z trwałego uczucia.