Hanks otarł się o sławę już w 1984 r., dzięki komedii „Plusk”, która stała się sporym hitem kasowym. Cztery lata później dostał pierwszą nominację do Oscara za rolę dorosłego dziecka w „Dużym”. Ale prawdziwie dobra passa zaczęła się dopiero w latach 90. Wystąpił w „Fajerwerkach próżności”, „Ich własnej lidze”, „Bezsenności w Seattle”. I wreszcie w 1994 r. Jonathan Demme zaproponował mu rolę w „Filadelfii”. Zagrał młodego prawnika homoseksualistę, który umiera na AIDS.
— Gdybym był nowy w aktorstwie, może obawiałbym się zaszufladkowania w rolach gejów — mówi. — Ale miałem już trochę za sobą, więc podjąłem ryzyko.
Dostał pierwszego Oscara. Po roku odbierał następną statuetkę Amerykańskiej Akademii Filmowej, tym razem za brawurową kreację w rewelacyjnym „Forreście Gumpie” Roberta Zemeckisa. Od tej pory gra w prestiżowych produkcjach, takich jak choćby „Apollo 13” Rona Howarda, „Zielona mila” Franka Darabonta, „Cast Away. Poza światem” Roberta Zemeckisa czy „Droga do Zatracenia” Sama Mendesa. Wystąpił też w trzech filmach Stevena Spielberga: „Szeregowcu Ryanie”, „Złap mnie, jeśli potrafisz” i „Terminalu”. Czasem przyjmuje role w filmach lżejszych, jak np. „Masz wiadomość”. W 2006 r. pokazał się w wielkim kasowym hicie „Kod da Vinci”.
Nie ma usposobienia gwiazdora. Przeżył zresztą wiele trudnych chwil. Po rozwodzie z pierwszą żoną, z którą miał dwoje dzieci, przeszedł przez narkomanię i pijaństwo. Otrząsnął się dla dzieci i Rity Wilson, drugiej żony. Spotkali się na planie „Ochotników”, pobrali rok później i od 20 lat uchodzą za idealną parę. Mają dwoje dzieci i dom nad oceanem, nad którego brzegiem Hanks kocha spacerować.
Mówi, że Rita jest najważniejszą osobą w jego życiu.
— Niektórzy ludzie, kładąc się wieczorem do łóżka, myślą: „Ależ to był piękny dzień”. Ja zawsze się zastanawiam: „Co też dzisiaj spieprzyłem?”. Przed totalną depresją chronią mnie dwie rzeczy: optymizm Rity i aktorstwo.