Główną postacią The Cure jest Robert Smith, jedyny muzyk grający w zespole od początku. Urodził się w 1959 r., ale nie można go zaliczyć do generacji punk wchodzącej w dorosłe życie pod koniec lat 70. czy późniejszej – new romantic. Chociaż lubił punk i bywał na koncertach największych sław tego gatunku, nie ograniczył się do kopiowania ostrych i zanarchizowanych motywów.
Zawsze dbał o melodykę, a gitary wsparł instrumentami elektronicznymi, co przydało muzyce melancholijnego, gotyckiego monumentalizmu. Punkowcy nienawidzili rozbudowanych gitarowych solówek – tymczasem na debiutanckiej płycie The Cure znalazła się reinterpretacja „Foxy Lady” Hendriksa. Właśnie dzięki oryginalnym pomysłom Smitha zespół – wraz z U2 i Depeche Mode – jest jedną z trzech najważniejszych brytyjskich grup, które debiutowały 30 lat temu i przetrwały liczne zmiany muzycznych mód.O ile Bono z kolegami zawze byli w rocku misjonarzami – ostatnio idei społeczeństwa otwartego – Robert Smith zawsze celebrował swój pesymizm, podobnie zresztą jak David Gahan z Depeche Mode. Głównym tematem piosenek The Cure jest dezintegracja osobowości, obsesje samobójcze i śmierć. Tych problemów dotykał napisany pod wpływem opowiadania Alberta Camusa „Obcy” ich pierwszy przebój „Killing an Arab”, któremu wytykano rasistowski podtekst. Sam zespół dystansował się od takich interpretacji. Zarówno po wybuchu pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, jak i po tragedii World Trade Center zabiegał, żeby piosenka nie była grana w radiu. A na koncertach wykonywał ją pod zmienionymi tytułami „Kissing an Arab” albo „Killing Another One”. Pożegnaniem z wiarą stała się płyta „Faith” nagrywana, gdy umierała matka gitarzysty Porla Thompsona. Smith chodził wtedy do kościoła, obserwował modlących się ludzi i dziwił, dlaczego w imię czegoś, co niepewne, poświęcają całe swoje życie.
Słuchacze, którzy nie należą do grona wyznawców The Cure, mogą uznać postawę Smitha za śmieszną. Nietrudno bowiem pomyśleć, że jego nieszczęście jest na pokaz, i od trzech dekad im bardziej jest załamany – tym lepiej sprzedają się jego piosenki.
Oczywiście wypada się cieszyć, że w przeciwieństwie do Iana Curtisa z Joy Division nie popełnił samobójstwa. Jego wielką zasługą jest to, że trzyma przy życiu podobnych sobie nieszczęśników – znajdują w nim dobry przykład. Bo muzyka Roberta Smitha jest jak kołysanka: z jednej strony przygnębiająca, z drugiej pocieszająca. Najlepszym tego przykładem jest jeden z największych przebojów zespołu – właśnie „Lullaby”.
Płyty i koncerty The Cure mają dla wielu działanie terapeutyczne. To coś w rodzaju rockowej kozetki u psychologa. Można się wypłakać, wzruszyć i pójść lżejszym krokiem przez życie. Aż do następnej terapii. Co ciekawe, Smith nie odmawiał pomocy nawet konkurencji: wydarzeniem był jego udział w nagraniach The Siouxie & Banshees. Rzadko który lider rockowego zespołu pozwala sobie na to, żeby wspierać konkurencję.