Depresja, która pomaga radości

W poniedziałek w Warszawie, a we wtorek w Katowicach wystąpi The Cure Roberta Smitha, jedna z kilku najważniejszych grup nowofalowych powstałych pod koniec lat 70. Zagra piosenki z płyty, która ukaże się wiosną

Aktualizacja: 16.02.2008 15:24 Publikacja: 15.02.2008 23:35

Depresja, która pomaga radości

Foto: universal

Główną postacią The Cure jest Robert Smith, jedyny muzyk grający w zespole od początku. Urodził się w 1959 r., ale nie można go zaliczyć do generacji punk wchodzącej w dorosłe życie pod koniec lat 70. czy późniejszej – new romantic. Chociaż lubił punk i bywał na koncertach największych sław tego gatunku, nie ograniczył się do kopiowania ostrych i zanarchizowanych motywów.

Zawsze dbał o melodykę, a gitary wsparł instrumentami elektronicznymi, co przydało muzyce melancholijnego, gotyckiego monumentalizmu. Punkowcy nienawidzili rozbudowanych gitarowych solówek – tymczasem na debiutanckiej płycie The Cure znalazła się reinterpretacja „Foxy Lady” Hendriksa. Właśnie dzięki oryginalnym pomysłom Smitha zespół – wraz z U2 i Depeche Mode – jest jedną z trzech najważniejszych brytyjskich grup, które debiutowały 30 lat temu i przetrwały liczne zmiany muzycznych mód.O ile Bono z kolegami zawze byli w rocku misjonarzami – ostatnio idei społeczeństwa otwartego – Robert Smith zawsze celebrował swój pesymizm, podobnie zresztą jak David Gahan z Depeche Mode. Głównym tematem piosenek The Cure jest dezintegracja osobowości, obsesje samobójcze i śmierć. Tych problemów dotykał napisany pod wpływem opowiadania Alberta Camusa „Obcy” ich pierwszy przebój „Killing an Arab”, któremu wytykano rasistowski podtekst. Sam zespół dystansował się od takich interpretacji. Zarówno po wybuchu pierwszej wojny w Zatoce Perskiej, jak i po tragedii World Trade Center zabiegał, żeby piosenka nie była grana w radiu. A na koncertach wykonywał ją pod zmienionymi tytułami „Kissing an Arab” albo „Killing Another One”. Pożegnaniem z wiarą stała się płyta „Faith” nagrywana, gdy umierała matka gitarzysty Porla Thompsona. Smith chodził wtedy do kościoła, obserwował modlących się ludzi i dziwił, dlaczego w imię czegoś, co niepewne, poświęcają całe swoje życie.

Słuchacze, którzy nie należą do grona wyznawców The Cure, mogą uznać postawę Smitha za śmieszną. Nietrudno bowiem pomyśleć, że jego nieszczęście jest na pokaz, i od trzech dekad im bardziej jest załamany – tym lepiej sprzedają się jego piosenki.

Oczywiście wypada się cieszyć, że w przeciwieństwie do Iana Curtisa z Joy Division nie popełnił samobójstwa. Jego wielką zasługą jest to, że trzyma przy życiu podobnych sobie nieszczęśników – znajdują w nim dobry przykład. Bo muzyka Roberta Smitha jest jak kołysanka: z jednej strony przygnębiająca, z drugiej pocieszająca. Najlepszym tego przykładem jest jeden z największych przebojów zespołu – właśnie „Lullaby”.

Płyty i koncerty The Cure mają dla wielu działanie terapeutyczne. To coś w rodzaju rockowej kozetki u psychologa. Można się wypłakać, wzruszyć i pójść lżejszym krokiem przez życie. Aż do następnej terapii. Co ciekawe, Smith nie odmawiał pomocy nawet konkurencji: wydarzeniem był jego udział w nagraniach The Siouxie & Banshees. Rzadko który lider rockowego zespołu pozwala sobie na to, żeby wspierać konkurencję.

Nieszczęście Smitha znalazło wyraz w jego wizerunku scenicznym. Dzięki utapirowanym włosom wygląda niczym załamany wampir spowity pajęczyną, która jest zresztą częstym elementem scenografii koncertów. Muzyk tłumaczy, że fryzurę zawdzięcza filmowi „Głowa do wycierania” Davida Lyncha. Androgyniczny, prowokujący charakter nadaje jego twarzy makijaż. Smith nie kryje, że w tej kwestii zainspirował go David Bowie. Spodobało mu się, że pomalowana twarz mężczyzny wywołuje agresję i dezaprobatę. Niezorientowanym trzeba wyjaśnić, że Smith nie poszedł śladami Bowiego i nie spał z Mickiem Jaggerem. Lider The Cure cieszył się, kiedy wstąpił w związek małżeński z Mary Poole, narzeczoną od czasów licealnych. Dedykował jej jedną z piękniejszych piosenek – „Lovesong”.

Nie wiadomo, jak żona reaguje na jego makijaż. W przeszłości nie wyglądał źle. Niestety dziś Smith ze zniszczoną od kosmetyków twarzą zaczyna przypominać parodię samego siebie. Ale bez makijażu przestanie być na scenie sobą. Jednak zmarszczki i słabnące włosy pasują do łagodniejącego usposobienia muzyka, który coraz rzadziej zwierza się z depresji. Nie straszy też fanów zapowiedzią końca działalności The Cure. Z całą mocą podkreśla, że granie jest jedynym, co potrafi, a bycie na scenie poprawia jego samopoczucie.

Opinie fanów o tym, jaki jest wpływ lepszej kondycji idola na muzykę, są podzielone.

Ci najbardziej zagorzali wolą wczesne mroczne albumy i irytują ich naiwnie brzmiące, radośniejsze przeboje, takie jak m.in. „Friday, I Am in Love”. Anja Orthodox, wokalistka Closterkellera, wyraża się o nich krytycznie. Niewiele znaczą tłumaczenia samego Smitha, że na płytach The Cure zawsze były różne piosenki – pesymistyczne i pogodne.

Jednocześnie grupie przybywa mniej ortodoksyjnych fanów. Zalicza się do nich m.in. Muniek Staszczyk, lider i wokalista grupy T.Love. Jej przebój „Chłopaki nie płaczą” to ukłon w stronę kompozycji „Boys Don’t Cry”. Wcześniej swoją młodzieńczą książkę podobnie zatytułował Krzysztof Varga.

O tym, że fanów The Cure jest coraz więcej, przekonuje entuzjastyczne przyjęcie muzyków podczas obecnej trasy koncertowej. W Berlinie zapotrzebowanie na bilety było tak duże, że występ przeniesiono do dużej sportowej hali. W Polsce odbędą się dwa – na Torwarze i w Spodku. A biletów na warszawski dawno już nie ma.

Początki The Cure sięgają 1976 roku. Pod obecną nazwą zespół debiutował płytą „Three Imaginary Boys” (1979).

Najbardziej znane albumy The Cure to: „17 Seconds” (1980), gotycki i mroczny „Faith” (1981), apokalip-tyczne „Pornography” (1982), eklektyczny „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me” (1987), introwertyczne „Disintegration” (1989), rockowy „Wish” (1992) i refleksyjny „Bloodflowers” (2000). Grupa gościła w Polsce dwukrotnie – w 1996 r. w Katowicach i w 2000 r. w Łodzi. Obecnie zespół występuje w składzie: Jason Cooper – per-kusja, Simon Gallup – bas, Robert Smith – śpiew, gitara, instrumenty klawiszowe, Porl Thompson (prywatnie zięć Smitha) – gitara, instrumenty klawiszowe.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"