Światowa trasa koncertowa legendarnego zespołu Chicka Corei była zapowiadana jako jazzowe wydarzenie roku. Również w Polsce, choć wolne miejsca w Sali Kongresowej świadczyły, że nie ma u nas wielu fanów starego jazz-rocka. A szkoda, bo zobaczyć na jednej scenie cztery gwiazdy: pianistę Chicka Coreę, basistę Stanleya Clarke’a, gitarzystę Ala Di Meolę i perkusistę Lenny’ego White’a to rzadkość.
Wielu fanom, którzy zaczynali słuchać jazzu właśnie od takich zespołów jak Return to Forever czy Weather Report, łezka zakręciła się w oku, kiedy po otwierającym koncert utworze „Opening Prayer” Chick Corea zagrał na fortepianie elektrycznym charakterystyczne akordy jednego z hitów jazzu fusion „Hymn of the Seventh Galaxy”. I wczoraj temat nic nie stracił ze swej atrakcyjności. Muzycy w krótkich solówkach pokazali swój kunszt improwizacji i wirtuozerii.
Kiedyś sadziłem, że RTF to zespół Corei, ale wczoraj to nie on grał pierwsze skrzypce. W kilku utworach wyraźnie przewodziła gitara Ala Di Meoli. Z pewnością czuł na sobie wielką odpowiedzialność, bo to on namówił kolegów, by reaktywować zespół. Gdyby analizować jego solówki, to z pewnością lepiej nie grał nawet ze swoim własnym zespołem. Potwierdziła się stara jazzowa zasada, że najlepsza muzyka powstaje, jeśli występują razem wielkie indywidualności, które potrafią słuchać się nawzajem i inspirować.
Jeśli pierwszą część koncertu określić jako elektryczną, to druga była akustyczna. Długie sekwencje własnych tematów zagrali solo Di Meola i Corea. Pianista nieco za długo eksperymentował z brzmieniem fortepianu, uderzając w struny pałeczką. Gdy rozległy się pierwsze takty bodaj największego przeboju fusion lat 70. „No Mystery”, sala powitała je brawami. Chwytliwą melodię prowadzili na zmianę Al i Chick, melodyjne akordy grał na kontrabasie Stanley, Lenny delikatnie muskał czynele. Obserwując muzyków, można się było przekonać, że nadanie kompozycji śpiewnej melodyki i lekkości kosztuje sporo wysiłku. Tak skomplikowaną ma bowiem rytmikę i zaskakujące harmonie.
Jednak największy aplauz wywołała solówka Clarke’a w temacie „The Romantic Warrior”. Muzyk grał na kontrabasie z taką łatwością, jakby to była gitara. Zaprezentował brzmienia, których nie słyszeliśmy nigdy na koncertach Marcusa Millera czy Richarda Bony. Elektryczne akordy fusion powróciły w zagranym na bis utworze „Duel of the Jester and the Tyrant”. Publiczność domagała się drugiego bisu, ale uspokoiła ją informacja Mariusza Adamiaka, że Stanley Clarke wystąpi w Polsce ponownie jesienią.W sobotę na Warsaw Summer Jazz Days posłuchamy duetów Bobby’ego McFerrina z Anną Marią Jopek i Leszkiem Możdżerem, a w niedzielę zagrają kwartety: Branforda Marsalisa i Charliego Hadena.