W malowniczej wsi Wisła Mała. To jest zielony Śląsk, w dobrą pogodę widać stamtąd Beskidy. Grał w kościele św. Jakuba, drewnianym, XV-wiecznym, z charakterystycznymi podcieniami, w których mogli się schronić i przeczekać noc wierni schodzący się z daleka. Jako dziecko grzecznie siedziałem na chórze, dziadek intonował, wierni śpiewali, ja też. Kochałem się w kościelnych pieśniach. Uwielbiałem z dziadkiem chodzić na nieszpory niedzielne. Pięknie śpiewał w rycie godzinkowym. Ciągle myślę, żeby zająć się tymi nieszporami. Byłem nawet niedawno w Wiśle Małej pomodlić się nad grobem dziadków i spotkałem księdza proboszcza. Obiecał, że poszuka dla mnie nut spakowanych przez dziadka z myślą o potomności.
Grał pan na jego organach?
Podczas mszy. I myślę, że moja melodyka ugruntowała się w tej kulturze muzycznej. Wierzę też, iż człowiek, wcześniej czy później, orientuje się, że trzeba sacrum odróżniać od profanum. To są aspekty mogące zaważyć na naszym życiu. Włączając w to sytuację, że możemy mieć do czynienia z osobnikiem, który przestaje być człowiekiem, co wiąże się z procesem zagubienia duszy.
Czy płyta „Matko, która nas znasz” z 1982 r. miała związek ze stanem wojennym?
Pomysł powstał kilka lat wcześniej. To album z pieśniami ruchu żywego Kościoła – jedna z nich jest protestancka. Wiążąc się z Oazą, zostałem animatorem muzycznym: byłem kantorem! Jako czternastolatek degustowałem się tradycyjną religijnością, bywa, że nietolerancyjną. Oaza uratowała mnie dla Kościoła. To była ważna sprawa dla całego mojego pokolenia, wymyślona przez Karola Wojtyłę i księdza profesora Franciszka Blachnickiego, by wprowadzić młodzież w ducha Soboru Watykańskiego II. Dzięki niej nauczyłem się, co to znaczy być chrześcijaninem. Że najważniejsze nie jest to, co wiem i mówię, ale to, co robię. Jak bliźniemu żyje się ze mną: dobrze czy źle? To dla mnie podstawa do dziś. Bo chociaż jestem tzw. katolikiem niepraktykującym, modlę się.
Spotkał pan w Oazie papieża?