Po każdej Warszawskiej Jesieni organizatorom zarzuca się, że nie dokonują właściwego wyboru utworów. To nieprawda, festiwal od lat konsekwentnie przedstawia to, co nowe, czasami wręcz kreuje mody, jak było teraz na wieczorze utworów specjalnie zamówionych na kwartet instrumentalny i beatboxera (rapera głosem improwizującego rytm). A że bywa mało ciekawie, to już wina twórców.
Niemiec Karlheinz Stockhausen, który w ostatnim półwieczu wymyślił i współtworzył większość nowych kierunków muzycznych, powtarzał, że nie ma sensu pisać kolejnych symfonii, bo nie da się już nic interesującego osiągnąć, tradycyjną orkiestrę zaś tworzą ludzie przeżarci rutyną. A jednak próbował ich ożywić – kazał wstawać od pulpitów, chodzić podczas gry po estradzie, uczynił wręcz aktorami swoich utworów.
Ten prekursor muzyki elektronicznej czy konkretnej (wykorzystującej autentyczne odgłosy świata) był wszakże wyczulony na brzmienie tradycyjnych instrumentów. Dlatego osiągał niezwykłe efekty, łącząc je z dźwiękami wytworzonymi komputerowo w wieloczęściowym dziele „Hymnen”. A kiedy w „Michaels Reise um Erde” orkiestrę potraktował jak zbiór solistów, to ich indywidualne popisy połączył w spójną całość, osiągnąwszy efekty, jakich nikt wcześniej nie uzyskał.
Zmarłemu kilka miesięcy temu w wieku 79 lat Stockhausenowi poświęcono dwa wieczory na Warszawskiej Jesieni. I w ten sposób organizatorzy zrobili krzywdę pozostałym twórcom. Między nimi a niemieckim wizjonerem istnieje przepaść. Nie dlatego, że inni wciąż piszą symfonie. Każdy utwór można dziś w dowolny sposób zacząć lub skończyć, wydłużać czas jego trwania lub skrócić, bawić się jednym dźwiękiem lub masą brzmienia całej orkiestry. Korzystanie z tej nieograniczonej liczby możliwości nie owocuje jednak bogactwem propozycji.
Za dużo było na Warszawskiej Jesieni tych samych chwytów – krótkich serii dźwięków, nadmiernego eksponowania podobnych detali, choćby skrzypiec grających na granicy słyszalności. Element zaskoczenia, który powinien towarzyszyć nowej muzyce, zaginął przytłoczony banałem, niekiedy wręcz nudą.