To nie była z założenia podróż w jedną stronę, w 1992 roku można już było swobodnie przekraczać granicę Polski, ale Piotr Beczała nie bardzo miał do czego wracać. – Kilka dni wcześniej odebrałem dyplom Akademii Muzycznej w Katowicach. Mogłem co prawda szukać szczęścia w gliwickiej Operetce czy Operze Śląskiej – opowiadał mi potem – jednak niewiele osiągnąłbym z ówczesnymi umiejętnościami. Wiedziałem, że naukę trzeba zacząć od nowa.
Nie jechał całkowicie w ciemno. Czekały go pierwsze w życiu przesłuchania w Monachium, Wiedniu i Linzu. Te ostatnie okazały się szczęśliwe, dostał angaż do tamtejszego Landestheater. – Agent, który załatwił te kontakty, proponował, bym spróbował jeszcze szczęścia w Szwajcarii, w St. Gallen i Lucernie – wspomina Beczała – ale odmówiłem. Nie miałem na benzynę, bo wydałem 200 marek pożyczonych od dziadka.
[srodtytul]Ucieczka przed klasówką[/srodtytul]
Teraz bywa często porównywany z legendarnym tenorem Janem Kiepurą, który w latach 30. podbił Europę, a potem Amerykę. Obaj dorastali na Śląsku. Kiepura był synem piekarza z Sosnowca, miał zostać prawnikiem. Beczała (rocznik 1966) w rodzinnych Czechowicach-Dziedzicach uczył się w technikum mechanicznym, specjalność aparatura kontrolno-pomiarowa. Chciał być inżynierem.
– Kiedyś przed klasówką z matematyki uciekłem na próbę szkolnego chóru – przyznaje się teraz. – Matematyk był miłośnikiem muzyki, to tylko mogło usprawiedliwić moją nieobecność. I powoli śpiewanie zaczęło mnie wciągać.