Amerykanin zakochany w brytyjskim blues-rocku wygrywa plebiscyty popularności, coraz częściej nazywany jest najlepszym bluesowym gitarzystą świata i następcą Steviego Raya Vaughana. Wszystkie albumy Joe Bonamassy długo utrzymywały się w pierwszej dziesiątce bluesowej listy magazynu „Billboard”, a kilka od razu wskoczyło na pierwszą pozycję. Bonamassa daje 150 koncertów rocznie, ma fanów na całym globie i wiele zrobił, by muzykę z delty Missisipi przybliżyć nowym słuchaczom. Mawia, że jego publiczność z czasem młodnieje, teraz prawie połowa wielbicieli to nastolatki.
Sam w świat muzyki wkroczył jeszcze wcześniej, jako czterolatek grał już na małej gitarze Chiquita. Dostał ją od ojca, właściciela sklepu z instrumentami. Joe urodził się w 1977 r. w Utice w stanie Nowy Jork. Dorastał otoczony gitarami i zamiast budować domki z klocków, zaczął grzebać w domowej kolekcji płyt winylowych. Weekendy spędzał, przesłuchując czarne krążki Petera Greena, Erica Claptona, Paula Kosoffa i Jeffa Becka. Po latach powiedział, że kamieniami milowymi jego edukacji były albumy Johna Mayalla & The Bluesbreakers, Cream i Irlandczyka Rory’ego Gallaghera.
Poza kilkoma lekcjami u profesjonalnego wykładowcy z Julliard School of Music Bonamassa wszystkiego nauczył się sam, ze słuchu. Szybko zaczął występować w niewielkich klubach. Był jeszcze dzieckiem, gdy do współpracy zapraszali go najwięksi. Jako 11-latek otworzył urodzinowy wieczór BB Kinga, na osobistą prośbę znakomitego muzyka. – Jest jedyny w swoim rodzaju. A pokazał zaledwie skrawek możliwości – mówił wtedy słynny bluesman.
Wkrótce Bonamassa miał wystąpić z Johnem Lee Hookerem, Jamesem Cottonem i Buddym Guyem. Rozpoczynał koncerty grupy Foreigner i Joe Cockera.
Niemal co rok nagrywa nową płytę i zbiera pochwały: za świetną technikę, niepowtarzalny i odważny styl gry, wreszcie za wkład w rozwój bluesa. Bonamassa łączy tradycyjne brzmienia z delty, rock’n’roll i elektryczny blues z Wysp Brytyjskich. Konserwatywni muzycy rwą sobie z tego powodu włosy z głowy, ale Bonamassa się cieszy, że jego twórczość prowokuje do dyskusji: – To jedyny sposób, by utrzymać bluesa przy życiu, zmieniać go i odświeżać – mówi. – Kiedy gram, staram się myśleć nieszablonowo, ale jednocześnie składam hołd ojcom założycielom tego gatunku: Muddy’emu Wattersowi i Robertowi Johnsonowi.