Piątkową noc festiwalu zamknął swym koncertem Moby, wcześniej na dużej scenie rockowo grali The Kooks i Gossip, a w namiocie śpiewała Duffy. Już w czwartek, choć się wydawało, że pierwszy dzień przyciągnie mniej publiczności, wielotysięczny tłum bawił się z Brytyjczykami z Arctic Monkeys i Basement Jaxx.
Jednak Open’er to dużo więcej niż moment ekscytacji, gdy na scenę wychodzą najważniejsi współcześnie muzycy. To długie godziny jazdy w zatłoczonych pociągach do Trójmiasta, szukanie znajomych na szturmowanym ze wszystkich stron dworcu w Gdyni, a potem: przejście przez festiwalową procedurę, która stała się już tradycją.
Pierwszy ogonek wije się tuż przed Dworcem Gdynia Główna: trzeba stanąć w kolejce, żeby bilet wymienić na zieloną opaskę – będzie przepustką na teren festiwalu, ale i wizytówką noszoną z dumą wiele miesięcy po imprezie.
Stoi się długo, czasem godzinę, ale jest okazja, by pogadać. Jakiś chłopak z Rzeszowa przyjechał sam i szuka towarzyszy do zabawy; wystrojona na różowo blondynka z Finlandii chce odsprzedać bilet, bo kolega nie doleciał. Bardzo chwali trójmiejskie plaże i niskie ceny.
Strumień ludzi z opaskami regularnie płynie do specjalnych autobusów: maszyny, jedna po drugiej, wchłaniają barwny tłum i wywożą za miasto. Wszystko idzie sprawnie, choć doświadczeni wiedzą, że o 20., gdy zaczynają się najważniejsze koncerty, nadchodzi godzina szczytu i trzeba ruszać wcześniej. Bo Open’er to także legendy o monstrualnych korkach, jak ten sprzed roku, gdy wszyscy chcieli zdążyć na koncert Erykah Badu, a rekordziści jechali z Sopotu parę godzin.