Od lat nie rewolucjonizuje muzyki, nie nagrała albumu, który narobiłby zamieszania w biznesie, jej poezja niebezpiecznie często zmienia się w grafomanię, a muzyka balansuje na granicy banału – takie komentarze pojawiają się przy okazji kolejnych albumów artystki. Jednocześnie bilety na warszawski koncert rozeszły się jak świeże bułeczki, z czego radują się koniki, którzy w Internecie oferują je za 400 zł.
Tori Amos sprzedała ponad 12 milionów płyt na całym świecie. Czym sobie na to zasłużyła? Jej utwory zawsze były nacechowane silnymi emocjami, a muzyka mieściła się w kręgu inteligentnego soft rocka. Już w latach 90., gdy kobiety zaczęły śpiewać o tym, co im chodziło po głowie, w swoich utworach Amos nie bała się przesunąć granic intymności, opowiadać o gwałcie, niewiernych facetach, swoich najbardziej sekretnych i wywrotowych przemyśleniach. Płytą „Little Earthquakes” wywołała drżenie ziemi.
Podobnie jak PJ Harley, z którą na fali mody na kobiece wokale porównywano, waliła na odlew w podstawy patriarchatu tworzonego pospołu przez szanowanych ojców rodzin i ich prawdziwych oprawców. Wywlekała seks, aborcję, politykę, religię, ale też lęki, pragnienia, pożądanie. Przysporzyło to piosenkarce wielbicieli nie tylko wśród kobiet, których głosem przemawiała, ale i myślących facetów, którzy o dyskryminacji pań mówią, że jest tak powszechna, że aż niezauważalna.
Na jej ostatnim krążku „Abnormally Atracted To Sin” znalazły się między innymi kompozycje zainspirowane przez kryzys, co może brzmieć banalnie, ale ma dalekosiężne skutki. Autorka pyta bowiem o rzeczy podstawowe – władzę, sukces, pieniądze symbolicznie królujące w naszym życiu, pokazuje, jak kryzys dotknął różnych ludzi.
Jakkolwiek trywialnie by to brzmiało, Tori postuluje poszukać oparcia w najbliższych ludziach, co powoduje, że trzeba się w jej teksty wsłuchiwać uważnie. Bo nadal potrafi operować wieloznacznością i metaforą, która jednych zbija z tropu, a innych oświeca.