Reklama

Mistrzowska groteska

Fantastyczni The Tiger Lillies znają się na żartach i pięknej muzyce

Aktualizacja: 13.10.2009 10:01 Publikacja: 12.10.2009 01:05

Lider The Tigers Lillies Martyn Jacques podczas koncertu w warszawskim Teatrze Praga

Lider The Tigers Lillies Martyn Jacques podczas koncertu w warszawskim Teatrze Praga

Foto: Fotorzepa

Po dwóch godzinach grania perkusista umarł. Ubrany w żółtą kamizelkę i dziwaczny kapelusik nagle z hukiem zwalił się na scenę. Koledzy, bardziej skonfundowani niż zrozpaczeni, rozpytywali widzów, czy nie ma wśród nich muzyka chętnego na zastępstwo. Nikt się nie zgłosił. – Skoro tak, musimy zakończyć koncert – wzruszyli ramionami i schodząc w kulisy, przykryli ciało grubego bębniarza zaplamionym prześcieradłem.

Wrócili przywołani owacją. Najpierw smukły Adrian Stout, który sięgnął po smyczek i piłę. Rozpoczął seans spirytystyczny – zawodząca piła i jego hipnotyzujący głos przywołały z zaświatów nieżyjącego perkusistę Adriana Huge'a. Zmarły na naszych oczach ożył, obleczony w prześcieradło miotał się po scenie niczym zjawa. Wreszcie wrócił za bębenki (inaczej jego dziecięcego zestawu perkusji nazwać nie można) i grał na oślep, bo płachta zakrywała mu oczy. Stojący w centrum sceny Martyn Jacques, ukryty za wymalowaną na twarzy maską tyleż diabolicznego, co smutnego klauna, śpiewał poruszającym falsetem. Bisów było kilka.

[srodtytul]Żarty i cierpienie [/srodtytul]

The Tiger Lillies wyglądają jak gang Olsena – elegancko, pociesznie, absurdalnie. To idealne emploi, gdy chce się pokazywać świat w krzywym zwierciadle – wynaturzony, brzydki, komiczny, a przez to bliższy prawdy. Trzej Brytyjczycy są buntownikami: cukierkowym opowieściom o miłości przeciwstawiają historie z rynsztoka – cuchnące nieszczęściem losy ludzi pozbawionych nadziei. Bohaterami ich opowieści nie są szczęśliwi kochankowie ani rumiane dzieci – The Tiger Lillies śpiewają o dziwkach, mordercach, szaleńcach. Uciekają od jednoznaczności, tworząc widowisko, które jest w tym samym stopniu koncertem, co spektaklem, jednocześnie cyrkiem i brechtowskim kabaretem wypełnionym pół na pół żartem i cierpieniem.

Tradycyjnie rozumiane granice nie obowiązują – wolno się śmiać ze wszystkiego. Zawarte w niesamowitych tekstach dowcipy bywają makabryczne, bezlitosne, ale prędzej czy później wybucha się śmiechem i jest w tym coś oczyszczającego. Wszystko, czego człowiek może się bać – ubóstwo, śmierć, samotność, okrucieństwo, kara – zostaje oswojone. Brytyjscy muzycy potrafią wszelkim okropieństwom nadać szlachetną formę.

Reklama
Reklama

Utwory są proste, grane na trzech instrumentach: kontrabasie, perkusji i akordeonie lub fortepianie. Tyle wystarczy, by Jacques, Stout i Huge wykreowali przeróżne nastroje – od perwersyjnych baśni po rozdzierające smutkiem ballady. W ciągu 20 lat działalności nagrali ponad 20 albumów. W sobotę w warszawskim Teatrze Praga grali m.in. utwory z głośnego londyńskiego musicalu "Shockheaded Peter". Jego inspiracją była napisana w 1845 roku przez dentystę Heinricha Hoffmana książeczka dla dzieci, w której wszelkie nieposłuszeństwa małych bohaterów spotykały się z monstrualną karą. Jacques wspaniale zaśpiewał surrealną historię latającego Roberta. "Flying Robert" wyszedł z domu podczas burzy. Złośliwy wiatr porwał chłopca i poniósł nie wiadomo dokąd. Nikt nie usłyszał płaczu.

[srodtytul]Sztuka z zaułka[/srodtytul]

Płakała także piękna dziewczyna, bo wpadła w łapy alfonsa, który kazał ją od stóp do głów wytatuować i pokazywał jako dziwadło. Był także instruktaż pięknego samobójstwa: Jacques radził wziąć sznur i… powiesić się na przypominającym rogal księżycu. Jego krystaliczny głos przyprawiał o dreszcze w balladzie dla starzejącej się prostytutki. Jacques dziesięć lat mieszkał w podłym zaułku londyńskiego Soho nad domem publicznym. Wszystko, na co się napatrzył, zmienia teraz w mistrzowską groteskę.

Po dwóch godzinach grania perkusista umarł. Ubrany w żółtą kamizelkę i dziwaczny kapelusik nagle z hukiem zwalił się na scenę. Koledzy, bardziej skonfundowani niż zrozpaczeni, rozpytywali widzów, czy nie ma wśród nich muzyka chętnego na zastępstwo. Nikt się nie zgłosił. – Skoro tak, musimy zakończyć koncert – wzruszyli ramionami i schodząc w kulisy, przykryli ciało grubego bębniarza zaplamionym prześcieradłem.

Wrócili przywołani owacją. Najpierw smukły Adrian Stout, który sięgnął po smyczek i piłę. Rozpoczął seans spirytystyczny – zawodząca piła i jego hipnotyzujący głos przywołały z zaświatów nieżyjącego perkusistę Adriana Huge'a. Zmarły na naszych oczach ożył, obleczony w prześcieradło miotał się po scenie niczym zjawa. Wreszcie wrócił za bębenki (inaczej jego dziecięcego zestawu perkusji nazwać nie można) i grał na oślep, bo płachta zakrywała mu oczy. Stojący w centrum sceny Martyn Jacques, ukryty za wymalowaną na twarzy maską tyleż diabolicznego, co smutnego klauna, śpiewał poruszającym falsetem. Bisów było kilka.

Reklama
plakat
Andrzej Pągowski: Trzeba być wielkim miłośnikiem filmu, żeby strzelić sobie tatuaż z plakatem do „Misia”
Patronat Rzeczpospolitej
Warszawa Singera – święto kultury żydowskiej już za chwilę
Kultura
Kultura przełamuje stereotypy i buduje trwałe relacje
Kultura
Festiwal Warszawa Singera, czyli dlaczego Hollywood nie jest dzielnicą stolicy
Materiał Promocyjny
Bieszczady to region, który wciąż zachowuje aurę dzikości i tajemniczości
Kultura
Tajemniczy Pietras oszukał nowojorską Metropolitan na 15 mln dolarów
Materiał Promocyjny
Jak sfinansować rozwój w branży rolno-spożywczej?
Reklama
Reklama