Kiedy w 2002 r. od zabójczej mieszanki heroiny z kokainą zginął wokalista Layne Staley, wydawało się, że o grupie Alice In Chains możemy zapomnieć. Trzy lata później jej trzej żyjący członkowie zdecydowali się zagrać pod starym szyldem dla ofiar trzęsienia ziemi w Azji.
Entuzjazm fanów był jednak wówczas umiarkowany. Dopiero teraz, gdy ukazała się zaskakująco dobra płyta „Black Gives Way To Blue”, podnieśli głowy. Na środowym koncercie w Stodole będą nimi zapewne wściekle wywijać.
W Seattle powstało wiele ciężkiej rockowej muzyki opatrzonej etykietką grunge. Fenomenowi Nirvany i Kurta Cobaina nikt jednak nie dorównuje. Ale wbrew bufonadzie Chrisa Cornella, który się puszył, że nikt nie był w tej dziedzinie tak kreatywny jak jego Soundgarden, oczywistym pretendentem do drugiego miejsca musi być Alice In Chains.
Nie da się ukryć, że połowa sukcesu „Alicji” to wynik pracy wspomnianego na wstępie Staleya. „Narkotyki pracowały dla mnie przez lata” – przyznał Rolling Stone’owi w 1996 roku, czyli już po nagraniu słynnego longplaya „Dirt” i minialbumu „Jar Of Flies”.
Po bolesnej, psychodelicznej, wyzutej z nadziei, w wielu momentach ocierającej się o śmierć muzyce zespołu dobrze było to czuć. „Niektórzy mówią, że rodzimy się w grobie” – ryczał artysta w „Them Bones”. „Umieramy młodo, szybciej niż biegamy” – konkludował proroczo w „We Die Young”.