Tę wewnętrzną, tkwiącą głęboko w człowieku, która sprawiła, że Polacy nie zapomnieli o swoich korzeniach, a gdy nadszedł odpowiedni moment, zburzyli mury oddzielające ich od zachodniego świata i nie bez błędów, ale konsekwentnie zaczęli budować demokratyczny ustrój.
Dziś banałem jest stwierdzenie, że Andrzej Wajda wykorzystywał każdą odwilż, by zapełniać białe plamy polskich dziejów. Ale tak było. Jemu zawdzięczamy obrazy tragicznej szarży pod Samosierrą, Maćka Chełmickiego konającego na śmietniku historii, warszawskich powstańców stających u wylotu kanału przed kratą, która odgradza ich od wolności, stoczniowców niosących na drzwiach zabitego chłopca, a wreszcie oficerów zabijanych w Katyniu przez Rosjan strzałami w tył głowy.
Syn przedwojennego wojskowego, który zginął w Rosji, wierny był swoim inteligenckim korzeniom. I polskiej literaturze, którą pięknie potrafił przenosić na ekran. Andrzejewskiemu, Iwaszkiewiczowi, Żeromskiemu, Mickiewiczowi. Ale przecież mówi, że ważną chwilą jego życia była ta, gdy stanął ramię w ramię z robotnikami z gdańskiej stoczni. Z Lechem Wałęsą, o którym dziś chce zrobić film. W ostatnich 20 latach zmieniło się wszystko: ustrój, codzienność i aspiracje Polaków, funkcja sztuki, miejsce kina w życiu społeczeństwa.
To niełatwy czas dla mistrzów, którzy przywykli, że są sumieniem narodu. Ale Andrzej Wajda z zachwytem patrzy na młodych ludzi, którzy marzeniami sięgają daleko. Sam też potrafi jeszcze marzyć.