Zabawa na dziesiątych urodzinach Open'era rozkręca się powoli. W czwartek, w pierwszym dniu imprezy, tłumy zjawiły się niemal w ostatniej chwili, gdy po godz. 22 Chris Martin siadał do fortepianu. Nie było powodu zjawiać się wcześniej – tegoroczny program jest mniej spektakularny niż poprzednie. Publiczność nie kursuje nerwowo między scenami. Coldplay nie mieli konkurencji.
Najpierw rozbłysły kolorowe reflektory, a nad sceną wybuchły ogniste kule. Koncert zaczął się od "Hurts Like Heaven" – barwne światła, fajerwerki, dynamiczna muzyka i energia Chrisa Martina zostały połączone w stymulującą miksturę.
Martin to liryczny czarodziej, który rzuca na publiczność miłosne zaklęcia, chce wszystkich zarazić optymizmem i zabrać do nieba. W "Yellow" scenę zalały żółte światła, dzięki którym muzycy jawili się jako nierealne postaci, a pomalowane w różne wzory instrumenty wyglądały na zaczarowane. Martin trzyma gitarę blisko ciała, jakby tulił towarzyszkę.
Wygląda na mocno używaną, jest pomazana flamastrami, a wraz z niezobowiązującą koszulą i uśmiechem Martina pozwala wierzyć, że mamy przed sobą nie wielką gwiazdę rocka, ale grajka fundującego sobie i nam chwilę przyjemności. W "In My Place" do energicznego grania dorzucił niebieskie światła i garść kolorowego konfetti.