To był drugi występ Morrisseya w Warszawie. Oczekiwania po świetnym koncercie sprzed dwóch lat były ogromne. Wtedy publiczność rozszarpywała mu koszule. Tym razem nic podobnego się nie zdarzyło. Gwiazdor dwoił się i troił, żeby ożywić publiczność, ale udało się połowicznie - gorąco było tylko pod sceną. Za to Morrissey był w doskonałej kondycji. 52-letni wokalista biegał, wygłupiał się, wywijał kablem mikrofonu i świetnie śpiewał.

Opadła płachta udająca kurtynę i zabrzmiało „I Want The One I Can't Have" z repertuaru The Smiths. Morrissey ostatnio chętniej gra utwory dawnego zespołu. Potem wykonał kompozycje z solowych płyt. Popowe „First Of The Gang To Die" rozgrzało fanów, podobnie jak przebojowe „Irish Blood, English Heart". Artysta tryskał energią i humorem. Zniknął muzyk „niedopasowany do społeczeństwa", jak sam o sobie mówi Morrissey. Porozumienie wokalisty z publicznością osłabło jednak przy nowych utworach z niewydanej jeszcze płyty. Piosenki, bliskie stylistyce „Years Of Refusal" z 2009 r. nie porwały, ale to dobre kompozycje, jak szybko zapadająca w pamięć „Action Is My Middle Name". Tylko zbyt długa „Scandinavia" wypadła słabiej.

Zaskoczeniem było przywołanie „Satellite Of Love" z najsłynniejszej płyty Lou Reeda „Transformer"; Morrissey dał wyraz swojej fascynacji twórczością nowojorczyka. Ten cover wprowadził nastrojową atmosferę po pierwszej, przebojowej części występu. Dwie następne piosenki wzmocniły romantyczną aurę. Artysta zagrał jeszcze jeden utwór The Smiths - poruszający „I Know It's Over",  a pochodzącym z początku solowej kariery „Everyday Is Like Sunday" wzmocnił sentymentalny klimat.

Idąc na koncert Brytyjczyka trzeba być przygotowanym na jego wegetariańską agitację. Przez chwilę muzyk balansował na granicy kiczu, gdy w przesadnie dramatycznym wykonaniu „Meat Is Murder" na wyświetlaczach pojawiły się sceny z kurzych hodowli.

Kiepskie wrażenie zatarł jednak zagrany na bis „There Is A Light That Never Goes Out", chyba najpiękniejszy utwór The Smiths. Na to czekali wszyscy i nawet najbardziej oporni głośno śpiewali. Nie mogło być lepszego zakończenia.