John Turturro, rozmowa przed premierą filmu Passione

Z Johnem Turturro rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 11.08.2011 15:18

fot. Jeff Christensen

fot. Jeff Christensen

Foto: AP

Rz: Czuje się pan związany z ojczyzną przodków?

Nie jesteśmy rodziną zasiedziałą w Stanach od pięciu czy sześciu pokoleń. Mój ojciec przyjechał do Ameryki w 1931 roku. Miał wówczas sześć lat i zrobił wszystko, by się zamerykanizować. Rodzice mojej matki pochodzili z Sycylii, ale ona sama urodziła się w Ameryce. Ja jestem głęboko wrośnięty w kulturę amerykańską, ale mam wielki szacunek dla europejskiej tradycji. I oczywiście włoskiej, z której czerpię całymi garściami. Myślę, że moje przywiązanie do rodziny bierze się właśnie z włoskiej części mojej osobowości.

Zbliżenie - czytaj więcej

„Passione" to opowieść o rozśpiewanym i rozmuzykowanym Neapolu. To był powrót do korzeni?

Muzyczny dramat „Romanse i papierosy" wyreżyserowany przeze mnie w 2005 roku odniósł spory sukces. Dlatego pewnie zaproponowano mi nakręcenie „Passione" – filmu, który miał przypominać „Buena Vista Social Club", tyle że osadzone w kulturze włoskiej. Długo się wahałem, w końcu jednak się zgodziłem. Neapol jest miejscem ogromnie interesującym. Mieszają się w nim wpływy hiszpańskie, francuskie, arabskie, afrykańskie. Pracowałem kiedyś ze wspaniałym neapolitańskim reżyserem Francisco Rosim. Dzięki niemu poczułem smak tego miasta. Poznałem wielu tamtejszych pisarzy i dramaturgów, a Eduardo De Filippo dał mi swoją sztukę „Questi Fantasmi". Wystawiliśmy ją w Nowym Jorku i Neapolu. Więc „Passione" rzeczywiście było dla mnie powrotem do tego miasta. A przede wszystkim do jego dźwięków.

Ta pana miłość do muzyki też wynika z włoskiego charakteru?

Pewnie tak. Który z narodów europejskich potrafi tak słuchać opery jak Włosi? A ja mam chyba dodatkowo uwielbienie dla muzyki zapisane w genach. Moja matka była zawodową śpiewaczką, a jej dwaj bracia – muzykami jazzowymi. W naszym domu stale coś grało. Słuchaliśmy klasyki, Franka Sinatry, Jimiego Hendriksa. Każdy miał swoje ulubione melodie. Pamiętam też, że muzyka pomagała nam rozładowywać napięcia. W naszym domowym archiwum znalazłem taśmę, na której wygłupiając się, tańcząc i śpiewając z mamą i braćmi, staramy się rozweselić ojca. Na końcu tego nagrania tata rzeczywiście się śmieje. Podobny stosunek ludzi do muzyki zobaczyłem w Neapolu.

Zazwyczaj to miasto kojarzy się z gwałtem i Gomorrą.

Zwłaszcza po filmie Matteo Garronego. Gdy kręciliśmy zdjęcia w Neapolu, znajomi pytali: „Nie boisz się?". Bywało, że czułem strach. Neapolitańczycy są ogromnie impulsywni. Łatwo im się narazić. Ale nauczyłem się z nimi rozmawiać. Spokojnie, kontrolując timbre głosu i uważając na język gestów. Ten ich narodowy temperament bierze się i stąd, że żyją przy wulkanie, ich tereny nawiedzały trzęsienia ziemi. Z tego powodu zhardzieli. Ale to niespokojne życie zrodziło też wielu wspaniałych artystów. Także aktorów. I oczywiście śpiewaków. Król tenorów Enrico Caruso również urodził się w Neapolu. Trzeba tych ludzi zaakceptować i szanować. Mnie to przychodzi łatwo, jako aktor mam rozwiniętą zdolność empatii, rozumiem różne stany emocjonalne.

W aktorstwie osiągnął pan dużo. Ale kiedyś odrzucił pan propozycję występu we „Wpływie księżyca". Gdyby pan ją przyjął, pana kariera pewnie potoczyłaby się inaczej, bliżej Hollywoodu. Nigdy nie żałował pan tej decyzji?

Absolutnie nie. We „Wpływie księżyca" zagrał Nicolas Cage i zrobił to świetnie. A ja nie jestem materiałem na gwiazdę. Ten typ kariery, który mam, znacznie bardziej do mnie pasuje. Nie należę do najbardziej kasowych wykonawców, nie dostaję 20 mln za rolę, ale los pozwolił mi się spotkać z niezwykłymi twórcami: Martinem Scorsese, braćmi Coen, Spikiem Lee.

Praca z takimi gigantami kina to chyba wielka satysfakcja. Czy ich metody pracy są podobne?

Każdy artysta jest inny, każdy ma inne relacje z ludźmi. Z Joelem i Ethanem Coelami rozumiemy się w pół słowa. Ja mam do nich bezgraniczne zaufanie, a oni chyba do mnie. To zobowiązuje. Na planie ich filmów zawsze starałem się czymś ich zaskoczyć. Dawałem z siebie bardzo dużo. Do „Bartona Finka" przygotowywałem się niemal jak Robert De Niro. Poszedłem na trzymiesięczny kurs pisania na maszynie. Nie powiem, nawet mi się to potem przydało. Jestem dzisiaj jak sprawna sekretarka. Ze Spikiem Lee też świetnie mi się pracuje. Mamy podobny temperament, a on lubi, jak aktorzy improwizują. Daje im niemal wolną rękę. Mnie pozwalał wtrącać się nawet w sprawy scenariusza. Czasem sam włączałem hamulce, bo miewałem poczucie, że posuwam się za daleko.

Ale jednak zdecydował się pan wystąpić w „Transformersach".

Pomyślała pani, że robię to dla pieniędzy? Jasne, każdy pracuje po to, żeby zarobić na niezłe życie. Ale taka hollywoodzka superprodukcja to także sporo zabawy. I niezła lekcja. Gra w filmie pełnym efektów specjalnych to dla aktora takiego jak ja zupełnie nowe doświadczenie. Nie ukrywam, że kiedy znalazłem się na planie pierwszej części „Transformersów", byłem lekko zagubiony. Patrzyłem ukradkiem na Shię LaBeoufa, bo on czuł się tam jak ryba w wodzie. Ale potem znalazłem metodę na tę rolę: myślałem sobie, że powinienem się wyluzować tak, jakbym bawił się z dziećmi.

Pana synom filmy o Transformersach się podobają?

Bardzo. I młodszemu, i starszemu. Ja sam też się z tym kinem oswoiłem. Mam wiele szacunku dla ludzi, którzy potrafią zabawiać innych i wymyślać niestworzone historie. Przy następnej części wszedłem już w tę historię jak w masło. Ale nie mógłbym grać wyłącznie w takich superprodukcjach.

Woli pan zapraszać widzów do poważnej rozmowy?

Tak. I nie jest dziś tak łatwo te marzenia spełnić. Od czasu kryzysu pejzaż kina amerykańskiego bardzo się zmienił. Powstają kolosy o stukilkudziesięciomilionowych budżetach adresowane do masowej widowni albo obrazy bardzo tanie, robione niemal chałupniczo. Prawie zniknęły projekty pośrednie – te, które zawsze mnie najbardziej interesowały. Z mądrymi scenariuszami, a jednocześnie dające szansę zrobienia profesjonalnego filmu.

Jako reżyser zawsze robił pan takie właśnie filmy – „Mac" czy „Illuminata" nie były łatwą rozrywką.

Zacząłem reżyserować trochę przez przypadek. Pisałem scenariusz „Maca" dla Martina Scorsese. Ale kiedy skończyłem, Martin był zajęty i producenci skontaktowali mnie z młodymi reżyserami. Siedziałem z nimi, tłumaczyłem, o co mi chodzi. Nie były to proste rozmowy. Nagle zrozumiałem, dlaczego wielu scenarzystów zaczyna samodzielnie reżyserować. Pomyślałem: „Może powinienem sam to zrobić?". W sztuce trzeba czasem ryzykować i podejmować nowe wyzwania.

Będzie pan nadal reżyserował?

Pewnie tak. Problem w tym, że coraz trudniej dotrzeć z filmami do publiczności. Ambitne produkcje mają głównie obieg festiwalowy. Nierzadko trafiają na kilkadziesiąt festiwali. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt. Reżyserzy promują je przez rok, a nawet dwa. W każdym miesiącu lecą w inną część globu, udzielają wywiadów, biorą udział w konferencjach prasowych. Ale nie docierają do zwykłych widzów, bo nie mogą znaleźć kinowych dystrybutorów. Może w przyszłości coś się zmieni, bo bardziej powszechne staną się inne formy rozpowszechniania filmów. Na razie jednak kontakt z szerszą publicznością jest dla mnie, jako reżysera, luksusem.

To proszę mi jeszcze powiedzieć, co jest dla pana luksusem w życiu prywatnym, pozafilmowym?

Dobre espresso. Uwielbiam zapach i smak dobrej kawy. A poza tym wypróbowany przyjaciel. Dzisiaj, kiedy ludzie są ciągle w biegu i nie mają czasu na słuchanie innych, prawdziwa przyjaźń jest czymś bezcennym.

Mo' Better Blues 1.15 | tvp 2 | SOBOTA

Na polskie ekrany wchodzi właśnie film Johna Turturro „Passione" – dokumentalna opowieść o Neapolu, rodzaj włoskiego „Buena Vista Social Club". To czwarty, po „Macu", „Illuminacie" oraz „Romansach i papierosach" film, który ten znany aktor sam wyreżyserował. John Turturro urodził się w 1957 roku w Nowym Jorku. Skończył uniwersytet w Yale, grał w teatrach Broadwayu i off-Broadwayu. Na ekranie zadebiutował w 1980 roku małą rolą we „Wściekłym Byku". Dzisiaj ma w swoim dorobku role w filmach Susan Seidelman („Rozpaczliwie szukając Susan"), Williama Friedkina („Żyć i umrzeć w LA"), Martina Scorsese („Kolor pieniędzy"), Michaela Cimino („Sycylijczyk"), Roberta Redforda („Quiz Show"). Należy do stałego zespołu Spike'a Lee (grał w „Rób, co należy", „Mo' Better Blues", „Jungle Fever") oraz braci Coen („Barton Fink", „Ścieżka strachu", „Big Lebowski", „Bracie, gdzie jesteś?"). Rzadko występuje w hollywoodzkich filmach, ale zagrał w trzech częściach „Transformersów". Prywatnie jest mężem aktorki Katherine Borowitz, mają dwóch synów. Amendo skończył 21 lat, a Diego – 11.

Rz: Czuje się pan związany z ojczyzną przodków?

Nie jesteśmy rodziną zasiedziałą w Stanach od pięciu czy sześciu pokoleń. Mój ojciec przyjechał do Ameryki w 1931 roku. Miał wówczas sześć lat i zrobił wszystko, by się zamerykanizować. Rodzice mojej matki pochodzili z Sycylii, ale ona sama urodziła się w Ameryce. Ja jestem głęboko wrośnięty w kulturę amerykańską, ale mam wielki szacunek dla europejskiej tradycji. I oczywiście włoskiej, z której czerpię całymi garściami. Myślę, że moje przywiązanie do rodziny bierze się właśnie z włoskiej części mojej osobowości.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
Kultura
Łazienki Królewskie w Warszawie: długa majówka
Kultura
Perły architektury przejdą modernizację
Kultura
Afera STOART: czy Ministerstwo Kultury zablokowało skierowanie sprawy do CBA?
Kultura
Cannes 2025. W izraelskim bombardowaniu zginęła bohaterka filmu o Gazie
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Kultura
„Drogi do Jerozolimy”. Wystawa w Muzeum Narodowym w Warszawie
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne