Pierwsze spostrzeżenie, jakie nasunęło się podczas wędrówki po piętrach Teatru Wielkiego, w których urządzono cztery sale koncertowe (piąta była w namiocie ustawionym na pl. Teatralnym), dotyczy publiczności. Melomani, których co tydzień spotyka się w Filharmonii Narodowej, byli tu w zdecydowanej mniejszości. „Szalone dni muzyki" to impreza prawdziwie rodzinna i obowiązuje na niej swobodna atmosfera.
Tu nikt też nie przejmuje się, jeśli kilkuletnie dziecko zaczyna wiercić się lub tańczyć między krzesłami, gdy spodoba mu się grana melodia. Część rodziców przyprowadziła pociechy na specjalne koncerty „Smykofonii", której organizatorzy zapraszają nawet niemowlaki. Dorośli muszą usiąść razem z dzieckiem na dywanie, a potem uważnie obserwować jego reakcje. Te zaś bywają spontaniczne i radosne, gdy na przykład we fragmencie I symfonii Mahlera dzieci odnalazły znaną im piosenkę o panie Janie, którą kompozytor wplótł do swego utworu.
Wiele rodzin zostawało potem na kolejnych koncertach, choć miały one już bardziej dorosły program. Najwytrwalsi zaś potrafili spędzić w Teatrze Wielkim cały dzień – od rana do wieczora – lub przyjść nie tylko w piątek, ale również w sobotę i niedzielę.
Odkrycia w każdej sali
Z 85 przygotowanych koncertów ja też ułożyłem sobie własną trasę wędrówki. Nie nastawiałem się na obcowanie z wydarzeniami, chciałem raczej, by słuchanie muzyki dostarczyło mi radości w taki sposób jak innym widzom festiwalu. Otrzymałem i jedno, i drugie.
Były w ten weekend koncerty, który zgromadziły po tysiąc osób, i takie, które zyskały najwyżej 40 słuchaczy. Liczba miejsc zapełnionych na sali nie miała jednak wpływu na poziom występu. Nawet w bardzo kameralnej sali można było spotkać interesującego wykonawcę, takiego choćby jak 25-letni Rosjanin Andriej Korobejnikow. W 45-minutowym recitalu brahmsowskim zaprezentował się jako naprawdę dojrzały pianista.