Ostatnia podróż reportera

Był autorem ponad setki książek. Z równą pasją i erudycją co Warszawę opisywał najdalsze zakątki świata. „Byłem wszędzie” – przyznawał w tytule jednej z publikacji, ale całe życie związał ze stolicą: urodził się tutaj, walczył w Powstaniu, pracował i odszedł. Olgierd Budrewicz – varsavianista, felietonista i podróżnik – zmarł w niedzielę w wieku 88 lat.

Publikacja: 21.11.2011 12:16

Olgierd Budrewicz (1923 – 2011)

Olgierd Budrewicz (1923 – 2011)

Foto: Archiwum

Panie Olgierdzie – zagailiśmy zachęceni rubasznym tonem, jaki przybrała nasza rozmowa. – A gdyby pan, tak w tej chwili, odebrał telefon z propozycją zrobienia korespondencji – dajmy na to

– z walk w Afganistanie. Zgodziłby się pan?

– Natychmiast wsiadłbym w samolot – odparł tak szybko, jakby już zaczynał się spieszyć na lotnisko.

Szczupły, wysoki, o życzliwym, choć nie pozbawionym ironii spojrzeniu był Olgierd Budrewicz z pewnością postacią barwną, niezwykłą i do końca pełną energii. Kiedy piliśmy kawę w knajpce na placu Zawiszy i pytaliśmy o Afganistan, miał 85 lat. Dużo się uśmiechał, a anegdotycznie i z humorem potrafił opowiadać nawet o Powstaniu Warszawskim.

Na barykadzie i w redakcji

Losy Budrewicza, jak wielu z tego pokolenia, ukształtowała historia, która dość brutalnie wkroczyła w jego życie 1 września 1939 r. Był wówczas 16-latkiem z Żoliborza, kształcącym się w Gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego – pewnie całkiem zwyczajnym, choć jak pokazały kolejne lata, ambitnym i z charakterem. Przeżył grozę bombardowań, kapitulację, wkroczenie wojsk Wehrmachtu, ale do tych wspomnień nie lubił wracać i niewiele o nich mówił. Mimo okupacji usiłował żyć normalnie – w 1942 r. na tajnych kompletach zdał maturę, po czym podjął studia prawnicze na tajnym Uniwersytecie Warszawskim oraz dziennikarskie w Wyższej Szkole Dziennikarskiej.

Nie wiadomo, kiedy nawiązał współpracę z Armią Krajową, ale w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego był już kapralem podchorążym w zgrupowaniu „Żmija" (obwód »Żywiciel«), walczącym w rejonie Żoliborza, Bielan i Powązek.

– Zostałem mianowany dowódcą plutonu 238 i przez ponad miesiąc byłem normalnym żołnierzem liniowym – wspominał po latach. – Moje główne pozycje bojowe to plac Wilsona i przez pewien czas na ul. Mickiewicza tzw. szklany dom. Potem jednak, we wrześniu, odnaleźliśmy pod podłogą jakiegoś kiosku drukarnię płaską, ktoś wspomniał w komendzie, że mnie do dziennikarstwa ciągnęło i kiedy postanowiono wydawać pismo powstańcze Żoliborza, zostałem tam skierowany jako reporter.

W zakamarkach miasta

Po upadku Powstania Budrewicz opuścił miasto wraz z ludnością cywilną. Nie porzucił jednak zawodu dziennikarza – kiedy po krótkim pobycie w Krakowie wrócił do stolicy, niemal natychmiast podjął współpracę z „Tygodnikiem Warszawskim", „Wieczorem Warszawy", „Słowem Powszechnym" i nieco później z „Przekrojem". Był reporterem miejskim w latach 40. i 50.

Jego ówczesne teksty siłą rzeczy są dziś wspaniałym dokumentem odbudowującej się Warszawy. Tym bardziej że towarzysząca mu zawsze mądra ironia pozwalała skutecznie omijać mielizny obowiązującej wówczas propagandowej nowomowy. Poza tym nie pisał Budrewicz wyłącznie o placach budów czy nowych wspaniałych fabrykach – równie wiele miejsca zajmują w tych tekstach ludzie, zarówno szarzy mieszkańcy, przeróżni oryginałowie, jak i brylujące w nocnych lokalach środowiska artystyczne.

Wspomniana ironia, dystans, anegdota, ale też wspaniałe nawiązania do historii Warszawy – te cechy jego felietonów i reportaży sprawiły, że były one niezwykle popularne. Na tyle, że już od połowy lat 50. zaczęły się ukazywać ich zbiory w formie książek. „Sensacje na co dzień", kolejne części „Bedekera Warszawskiego" (niedawno uzupełnione i wznowione) były sukcesami tak z literackiego, jak i komercyjnego punktu widzenia.

„Erotyzm jest może w rytmie, ale daleko mu do seksualnego kleju tanga. Konwicki, Toeplitz, Gruszczyński, Kołakowski – których Tyrmand zdołał jazzem zdemoralizować – patrzą i słuchają jak w cyrku. Brakuje tylko księdza Piwowarczyka. Jedyne, co jest zrozumiałe absolutnie dla wszystkich, to świetne dziewczyny". Ta próbka Budrewiczowskiego stylu w opisie wieczoru w klubie Hybrydy dobrze tłumaczy poczytność felietonisty.

Wszystkie rogi świata

U progu lat 60. Olgierd Budrewicz był postacią na tyle popularną, że mógł zacząć realizować największą pasję swojego życia, czyli podróże. Już w 1957 r. ukazał się pierwszy zbiór jego esejów „Sygnały z trzech kontynentów" (wypłynął z Polski na statku jako praktykant, pracując m.in. w kotłowni) – zubożony po cenzorskich cięciach, a jednak arcyciekawy. Już w nim stało się jasne, że cechy pisarstwa Budrewicza objawione w tekstach varsavianistycznych będą przekładać się także na inną tematykę.

Tak jak w Warszawie, tak w Kairze, Hawanie czy Ułan Bator widział przede wszystkim ludzi i dopiero przez ich pryzmat opisywał historię, kulturę, religijność, ludowe obyczaje czy choćby kulinaria. Od większości reporterów, choćby Ryszarda Kapuścińskiego, odróżniało go to, że nie szukał sensacji. Nie jechał oglądać starć plemiennych w Afryce ani rządów dyktatorskich w Ameryce Południowej. Dla Budrewicza sensacyjny był zwykły dzień każdego człowieka, niezależnie od położenia geograficznego. „Równoleżnik zero", „Podróże do czterech rogów świata", „Ludzie trudnego pogranicza" czy „Na Syberii cieplej" to esencja jego pisarstwa.?Książki, które do dziś – mimo kilku dekad na karku i zupełnie innego dostępu do informacji o świecie – czyta się wyśmienicie.

Warszawa jak Nagasaki

Budrewicz odwiedził ponad 160 krajów, większość opisał w krótszej lub dłuższej formie (śmierć zastała go przy pracy nad książką o Hiszpanii), Warszawa jednak – jak przyznawał – towarzyszyła mu zawsze.

– Zniszczenia, które widziałem w niektórych miastach, zniszczenia totalne, np. po bombie atomowej w Hiroszimie czy Nagasaki. Wtedy miałem uczucie, że jest tu coś z Warszawy – mówił. – Kiedyś w Ameryce Południowej trafiłem do miasta Huascaran tuż po trzęsieniu ziemi. Wtedy myślałem: Boże, toż to zniszczona Marszałkowska. Są w Rosji ulice, które trochę mi przypominają Warszawę.

Ale trauma wojennych zniszczeń nie przeszkodziła mu. Przeciwnie, nakręciła jego zainteresowanie miastem. Chodził ulicami z nieodłącznym notesem, kreślił w nim zabawne sytuacje, architektoniczne absurdy, towarzyskie anegdotki, ale opisywał też miejsca, które go zaintrygowały. Z notatek tych powstało kilkadziesiąt książek i setki artykułów, które publikował praktycznie do śmierci.

– Wciąż chodzę, ale mniej. Dziś jest więcej normalności w tym mieście. Kiedyś można było spotkać pana Gracjana Lepiankę na Krakowskim Przedmieściu i opowiedzieć o nim historię. Dziś coś przybladło, w nasze życie wkradła się wielkomiejska proza. Ale kocham to miasto bezwarunkowo. Tu się urodziłem i tutaj umrę – powiedział nam, dopijając kawę w knajpce na placu Zawiszy.  Nie pomylił się.

Panie Olgierdzie – zagailiśmy zachęceni rubasznym tonem, jaki przybrała nasza rozmowa. – A gdyby pan, tak w tej chwili, odebrał telefon z propozycją zrobienia korespondencji – dajmy na to

– z walk w Afganistanie. Zgodziłby się pan?

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"