Panie Olgierdzie – zagailiśmy zachęceni rubasznym tonem, jaki przybrała nasza rozmowa. – A gdyby pan, tak w tej chwili, odebrał telefon z propozycją zrobienia korespondencji – dajmy na to
– z walk w Afganistanie. Zgodziłby się pan?
– Natychmiast wsiadłbym w samolot – odparł tak szybko, jakby już zaczynał się spieszyć na lotnisko.
Szczupły, wysoki, o życzliwym, choć nie pozbawionym ironii spojrzeniu był Olgierd Budrewicz z pewnością postacią barwną, niezwykłą i do końca pełną energii. Kiedy piliśmy kawę w knajpce na placu Zawiszy i pytaliśmy o Afganistan, miał 85 lat. Dużo się uśmiechał, a anegdotycznie i z humorem potrafił opowiadać nawet o Powstaniu Warszawskim.
Na barykadzie i w redakcji
Losy Budrewicza, jak wielu z tego pokolenia, ukształtowała historia, która dość brutalnie wkroczyła w jego życie 1 września 1939 r. Był wówczas 16-latkiem z Żoliborza, kształcącym się w Gimnazjum im. Księcia Józefa Poniatowskiego – pewnie całkiem zwyczajnym, choć jak pokazały kolejne lata, ambitnym i z charakterem. Przeżył grozę bombardowań, kapitulację, wkroczenie wojsk Wehrmachtu, ale do tych wspomnień nie lubił wracać i niewiele o nich mówił. Mimo okupacji usiłował żyć normalnie – w 1942 r. na tajnych kompletach zdał maturę, po czym podjął studia prawnicze na tajnym Uniwersytecie Warszawskim oraz dziennikarskie w Wyższej Szkole Dziennikarskiej.