Nic z tych rzeczy. Jest to fantastycznie spol-szczone przez Elżbietę Jodłowską, rozpisane na cztery role kobiece widowisko o starości i niemożności pogodzenia się z przemijaniem oraz ułomnością.
Z amerykańskiego musicalu Jeanie Linders „Menopause", bijącego rekordy popularności na świecie, Jodłowska zaczerpnęła parę elementów, które zadecydowały o sukcesie.
Cztery kobiety mocno po pięćdziesiątce, szczera opowieść o wszelakich dolegliwościach towarzyszących klimakterium, stare wielkie przeboje z nowymi słowami odnoszącymi się do tematu spektaklu. I szczególny pakt między aktorkami a widownią, umowa, że nie będziemy udawały sprawniejszych, niż jesteśmy, że nie będziemy grały młodziutkich i atrakcyjnych, że staniemy w prawdzie. Już początek spektaklu – scena oczekiwania na telefon od lekarza z wynikami badań, a potem szybki bieg do toalety, by zaspokoić nagłą potrzebę oddania moczu – buduje porozumienie aktorów i widowni, ludzi, którzy wyszli już z komercyjnego targetu i są raczej 50+.
Tłuste, śmiejące się z samych siebie starzejące się kobiety i żal, żal za utraconą młodością, za grzechami niepopełnionymi, za niezatańczonymi macarenami, za nieprzeżytymi wielokrotnymi orgazmami...
Jak opisać strategię „Klimakterium..."? Można spojrzeć na nie jak na spektakl emancypacyjny. Jak na wzorowaną na homoseksualnych comingoutach manifestację kobiet przeżywających menopauzę. Tak jak homoseksualiści i one zrywają społeczne tabu, chcą mówić o sprawach wstydliwie spychanych poza sferę tematów dopuszczalnych, chcą śpiewać, tańczyć, krzyczeć o falach gorąca towarzyszących zmianom hormonalnym, chcą ujawnić przed światem kłopoty z trzymaniem moczu i smutek, i złość z powodu coraz to nowych zmarszczek pojawiających się na twarzy, z cellulitu i dziwnych wybryków natury: pojawiania się wąsików, porastania włoskami, wykwitów, pieprzyków, siwizny.