Nowy Jork, lata 90. Jest impreza organizowana przez „Nowy Dziennik". Idę z Januszem środkiem sali, podchodzi do nas znana poetka Anna Frajlich. Przed nią idzie jej wielki biust.Witamy się, a Janusz mówi: „O rany, jakie piersi". Anna na to: „Ale mam też talent". „Talent to ma każdy" – odpowiedział. Mój pierwszy mąż Michał nie był moją urodą zachwycony, nie pamiętam, żeby mi powiedział: „Jesteś ładna". Przypominał mi raczej, że mam płaską twarz, jakby mi tramwaj przez nią przejechał. Ale wracam do Nowego Jorku. Jest z kolei rok 1989, restauracja Jeana Lafitte'a na 58. Ulicy przy 6. Alei. Naprzeciwko mnie siedzi Jerzy Kosiński. Mówi: „Uleńko, masz najpiękniejszą szeroką twarz na świecie. Moja tycjanowska piękność". Przyglądam mu się uważnie. Wiem, że nie musi się już starać, kocham go i wierzę, że jest autentycznie zachwycony moją urodą. Musiałam czekać 42 lata, żeby się znowu poczuć jak Shirley Temple.
America the Beautiful Samuel A. Ward
Przylecieliśmy z Michałem do Nowego Jorku 11 września 1973 r. Przemyciliśmy 2 tys. dol. oraz pół kilograma złota w biżuterii i w złotych 20-dolarówkach. Graliśmy przez kilka lat do kotleta w Szwecji i za każdym razem, kiedy Michał ku mojej rozpaczy dawał w szyję, do swoich przeprosin i obietnicy poprawy dołączał albo pierścionek, albo bransoletkę. Uzbierało się tego sporo. W pierwszych tygodniach przytuliliśmy się do znajomych w New Jersey, Jana i Basi Kuracińskich.
Zaraz po przyjeździe kupiliśmy starego chevroleta impalę z 1963 r. za 200 dol. plus ubezpieczenie i opłaty, w sumie płacąc za niego 500 dol. Codziennie jeździliśmy na Manhattan do firmy płytowej Columbia na 52. Ulicy przy 6. Alei. Niestety pewnego dnia skradziono nasz ulubiony samochód i postanowiliśmy przenieść się na Manhattan. Zamieszkaliśmy w hotelu Le Marquis na 32. Ulicy między Madison a 5. Aleją, tak z marszu. Apartament, nazwa szumna, kosztował 160 dol. miesięcznie i składał się z dużego pokoju, małej sypialni z wnęką kuchenną oraz łazienki. Po wejściu do tego lokum rzuciłam bagaże i weszłam do łóżka, bo było to jedyne czyste miejsce. W pokoju było kilka starych, śmierdzących gratów, dywan czarny od brudu, okna zaplute, zaklinowane na amen i brzęcząca na okrągło klimatyzacja wmontowana w jedno z nich.
Staczałam regularne wojny z karaluchami w łazience i kuchni. Kiedyś, leżąc w łóżku i oglądając telewizję, zauważyłam, że na piecu obok stoi patelnia, której przykrywka lekko się unosi. Myślałam, że mi odbiło i mam halucynacje. Po chwili spod przykrywki wyczołgała się mysz i szybko gdzieś umknęła. W pierwszych dniach pobytu byliśmy świadkami ujęcia bandyty na Broadwayu. Kilka pistoletów wymierzonych w czarnoskórego i ryk syren. Następnego dnia inny czarnoskóry zastrzelił dwóch policjantów. Widziałam też w pobliżu faceta z poderżniętym gardłem i innego z rozciętym bokiem. Co chwila było słychać syreny karetek, policji lub straży pożarnej. Najgorsi byli narkomani, zdolni do wszystkiego. Na szczęście Michał odstraszał opryszków swoim wyglądem (bo wyglądał na jednego z nich) i czuliśmy się w miarę bezpiecznie, choć ja na wszelki wypadek nosiłam w torebce nóż. Tuż obok naszego apartamentu, przy windzie, mieszkała alkoholiczka, która notorycznie zasypiała z papierosem w łóżku i podpalała hotel. Za trzecim razem straż pożarna, gasząc pożar, zalała silnik i winda nie działała tygodniami.
W dniu mojego debiutu przysłuchiwali się moim popisom: znany z ostrego dowcipu Andrzej Kurylewicz ze słynną Wandą Warską. Oraz awangardowy literat w ciemnych okularach Leopold Tyrmand. A na scenie ja. Siedemnastolatka z gigantyczną tremą prezentująca tak zwane kozie vibrato, czyli paniczne drżenie głosu.
Mama Michała Irenka zawsze nas pouczała: „Wartościowe rzeczy, jak pieniądze czy kosztowności, zawsze noście przy sobie". Tak robiliśmy do 2 listopada 1973 r. Rysiu i Ania Horowitzowie zaprosili nas do siebie na przyjęcie. Ubrałam się elegancko i wzięłam ze sobą małą wizytową torebkę, a złoto schowałam głęboko, „bardzo bezpiecznie", w szufladzie. Wracaliśmy od Rysiów w bardzo dobrym humorze. Wchodzimy na klatkę schodową hotelu i widzimy od razu, że drzwi do naszego pokoju są uchylone. W środku wszystko powywracane do góry nogami. Biegnę do szuflady... Pusta. Po 10 minutach zjawia się policja i chętnie nam demonstruje, jak się wchodzi do naszego pokoju za pomocą karty kredytowej. Policjant zgrabnie wkłada kartę w szparę przy klamce i drzwi leciutko ustępują. Pocieszają nas, że mieliśmy szczęście, bo jakbyśmy przyszli wcześniej i zastali złodziei, mogliby nas zabić. Byliśmy w szoku. Oprócz złota włamywacze zabrali moją piękną, długą do ziemi skórzaną kamizelkę przygotowaną na premierowy koncert w Nowym Jorku, nasz duży, wypasiony radiokasetowiec firmy Grundig i kamerę filmową. Zostawili Misiowe skrzypce, saksofon, moje elektroniczne przystawki.