Wyśpiewam wam wszystko, książka Urszuli Dudziak

Miała być gubińską Shirley Temple. Nie wyszło, bo z aniołka wyrosła tyczkowata nastolatka. Później grała do kotleta w Szwecji oraz przeganiała karaluchy na Manhattanie. I cały czas walczyła z kompleksami. Do czasu, aż Jerzy Kosiński powiedział jej: „Uleńko, masz najpiękniejszą szeroką twarz na świecie". O robieniu kariery i trudnym życiu z Michałem Urbaniakiem – opowiada Urszula Dudziak w swojej najnowszej książce „Wyśpiewam wam wszystko”.

Publikacja: 25.02.2012 00:01

Wyśpiewam wam wszystko, książka Urszuli Dudziak

Foto: ROL

Tekst z miesięcznika Sukces

Star is Born Barbra Streisand

Gubin. Mam cztery lata, jest wieczór wigilijny, leżę w łóżku chora na szkarlatynę. Do pokoju wchodzą rodzice. Tatuś niesie pięknie zapakowane pudło. Mama pomaga mu je otworzyć. Nagle moim oczom ukazuje się klejnot wyjątkowej urody. Czerwony ośmiobasowy akordeon z białymi jak śnieg klawiszami. Podają mi to cudo. Dotykam lśniących klawiszy, szukam basów i gram ze słuchu „Wśród nocnej ciszy". Rodzice stoją zdumieni. Tatuś mówi do mamy: „Gołąbeczku (tak mówili do siebie przez całe wspólne, prawie 60-letnie małżeństwo), mamy zdolną córkę". Od tego czasu robiłam za gwiazdę. Ponieważ w tym okresie w Gubinie stacjonowało dużo wojska, a był to rok 1947, co jakiś czas odbywały się akademie, uroczystości, różnego rodzaju celebracje. Żadna z nich nie obeszła się beze mnie.

Miałam piękne blond loki, a na czubku głowy wywiązaną dużą lśniącą białą kokardę. Nazywano mnie gubińską Shirley Temple.

Jako 14-latka byłam chudą tyczką (mówiono na mnie Duda lub Tyczka), miałam krzywe zęby (wada zgryzu), długi nos (a nie piękny i malutki jak u Bardotki), a na twarzy kilka czarnych pieprzyków (wtedy według mnie znamiona wątpliwej urody), poza tym męczące zajady w kącikach ust, liszaje na powiekach, przegubach rąk i pod kolanami.

Mijały lata, egzema rozpłynęła się jak mgła, z pieprzykami poradziła sobie kosmetyczka, zostały natomiast krzywe zęby i długi nos. Z tego wszystkiego myślałam ciągle, że jestem szkaradą. Mój brat Leszek łapał mnie często za nos i przypominał: „Ale ty masz tę truskawę!". Kiedyś ostudził moje sceniczne zapędy, konstatując: „Ty nigdy nie zrobisz kariery, bo nie masz aparycji". Ale przecież mam talent, szeptałam w myśli. Nie wiedziałam jeszcze, co w moim towarzystwie na temat talentu powie Janusz Głowacki.

Nowy Jork, lata 90. Jest impreza organizowana przez „Nowy Dziennik". Idę z Januszem środkiem sali, podchodzi do nas znana poetka Anna Frajlich. Przed nią idzie jej wielki biust.Witamy się, a Janusz mówi: „O rany, jakie piersi". Anna na to: „Ale mam też talent". „Talent to ma każdy" – odpowiedział. Mój pierwszy mąż Michał nie był moją urodą zachwycony, nie pamiętam, żeby mi powiedział: „Jesteś ładna". Przypominał mi raczej, że mam płaską twarz, jakby mi tramwaj przez nią przejechał. Ale wracam do Nowego Jorku. Jest z kolei rok 1989, restauracja Jeana Lafitte'a na 58. Ulicy przy 6. Alei. Naprzeciwko mnie siedzi Jerzy Kosiński. Mówi: „Uleńko, masz najpiękniejszą szeroką twarz na świecie. Moja tycjanowska piękność". Przyglądam mu się uważnie. Wiem, że nie musi się już starać, kocham go i wierzę, że jest autentycznie zachwycony moją urodą. Musiałam czekać 42 lata, żeby się znowu poczuć jak Shirley Temple.

America the Beautiful Samuel A. Ward

Przylecieliśmy z Michałem do Nowego Jorku 11 września 1973 r. Przemyciliśmy 2 tys. dol. oraz pół kilograma złota w biżuterii i w złotych 20-dolarówkach. Graliśmy przez kilka lat do kotleta w Szwecji i za każdym razem, kiedy Michał ku mojej rozpaczy dawał w szyję, do swoich przeprosin i obietnicy poprawy dołączał albo pierścionek, albo bransoletkę. Uzbierało się tego sporo. W pierwszych tygodniach przytuliliśmy się do znajomych w New Jersey, Jana i Basi Kuracińskich.

Zaraz po przyjeździe kupiliśmy starego chevroleta impalę z 1963 r. za 200 dol. plus ubezpieczenie i opłaty, w sumie płacąc za niego 500 dol. Codziennie jeździliśmy na Manhattan do firmy płytowej Columbia na 52. Ulicy przy 6. Alei. Niestety pewnego dnia skradziono nasz ulubiony samochód i postanowiliśmy przenieść się na Manhattan. Zamieszkaliśmy w hotelu Le Marquis na 32. Ulicy między Madison a 5. Aleją, tak z marszu. Apartament, nazwa szumna, kosztował 160 dol. miesięcznie i składał się z dużego pokoju, małej sypialni z wnęką kuchenną oraz łazienki. Po wejściu do tego lokum rzuciłam bagaże i weszłam do łóżka, bo było to jedyne czyste miejsce. W pokoju było kilka starych, śmierdzących gratów, dywan czarny od brudu, okna zaplute, zaklinowane na amen i brzęcząca na okrągło klimatyzacja wmontowana w jedno z nich.

Staczałam regularne wojny z karaluchami w łazience i kuchni. Kiedyś, leżąc w łóżku i oglądając telewizję, zauważyłam, że na piecu obok stoi patelnia, której przykrywka lekko się unosi. Myślałam, że mi odbiło i mam halucynacje. Po chwili spod przykrywki wyczołgała się mysz i szybko gdzieś umknęła. W pierwszych dniach pobytu byliśmy świadkami ujęcia bandyty na Broadwayu. Kilka pistoletów wymierzonych w czarnoskórego i ryk syren. Następnego dnia inny czarnoskóry zastrzelił dwóch policjantów. Widziałam też w pobliżu faceta z poderżniętym gardłem i innego z rozciętym bokiem. Co chwila było słychać syreny karetek, policji lub straży pożarnej. Najgorsi byli narkomani, zdolni do wszystkiego. Na szczęście Michał odstraszał opryszków swoim wyglądem (bo wyglądał na jednego z nich) i czuliśmy się w miarę bezpiecznie, choć ja na wszelki wypadek nosiłam w torebce nóż. Tuż obok naszego apartamentu, przy windzie, mieszkała alkoholiczka, która notorycznie zasypiała z papierosem w łóżku i podpalała hotel. Za trzecim razem straż pożarna, gasząc pożar, zalała silnik i winda nie działała tygodniami.

W dniu mojego debiutu przysłuchiwali się moim popisom: znany z ostrego dowcipu Andrzej Kurylewicz ze słynną Wandą Warską. Oraz awangardowy literat w ciemnych okularach Leopold Tyrmand. A na scenie ja. Siedemnastolatka z gigantyczną tremą prezentująca tak zwane kozie vibrato, czyli paniczne drżenie głosu.

Mama Michała Irenka zawsze nas pouczała: „Wartościowe rzeczy, jak pieniądze czy kosztowności, zawsze noście przy sobie". Tak robiliśmy do 2 listopada 1973 r. Rysiu i Ania Horowitzowie zaprosili nas do siebie na przyjęcie. Ubrałam się elegancko i wzięłam ze sobą małą wizytową torebkę, a złoto schowałam głęboko, „bardzo bezpiecznie", w szufladzie. Wracaliśmy od Rysiów w bardzo dobrym humorze. Wchodzimy na klatkę schodową hotelu i widzimy od razu, że drzwi do naszego pokoju są uchylone. W środku wszystko powywracane do góry nogami. Biegnę do szuflady... Pusta. Po 10 minutach zjawia się policja i chętnie nam demonstruje, jak się wchodzi do naszego pokoju za pomocą karty kredytowej. Policjant zgrabnie wkłada kartę w szparę przy klamce i drzwi leciutko ustępują. Pocieszają nas, że mieliśmy szczęście, bo jakbyśmy przyszli wcześniej i zastali złodziei, mogliby nas zabić. Byliśmy w szoku. Oprócz złota włamywacze zabrali moją piękną, długą do ziemi skórzaną kamizelkę przygotowaną na premierowy koncert w Nowym Jorku, nasz duży, wypasiony radiokasetowiec firmy Grundig i kamerę filmową. Zostawili Misiowe skrzypce, saksofon, moje elektroniczne przystawki.

Suszyłam Michałowi głowę, że nie wytrzymam w tym hotelu, a on mnie ochrzaniał, że przyjechaliśmy tu walczyć, a nie na wczasy. Czuł się jak ryba w wodzie, a ja narzekałam i dostałam z nerwów francowatego reumatyzmu. Płakałam, bo nie byłam w stanie nawet utrzymać w ręce mikrofonu, tak bolało. Lekarze byli bezradni. Po kilkumiesięcznym pobycie w Le Marquis i bezskutecznym szukaniu lokum w biurze pośrednictwa mieszkań szliśmy z dziennikarzem Romanem Waschką, naszym wielkim fanem, który często przyjeżdżał do Nowego Jorku, 58. Ulicą między 6. a 7. Aleją. Pod numerem 145 wisiał szyld: „Mieszkania do wynajęcia". „Tu powinniście mieszkać" – doradzał Roman. „Dla Amerykanów bardzo ważny jest adres, a to świetna lokalizacja". Weszliśmy obejrzeć kilka mieszkań. Już nie chciałam stamtąd wychodzić. Po kilku tygodniach wprowadzaliśmy się pod świetny adres na Manhattanie. Reumatyzm zniknął bez śladu.

Funny Face Fred Astaire

Siedzieliśmy z Jurkiem Kosińskim w japońskiej restauracji na 56. Ulicy. Obok nas siedziało ośmiu sklonowanych Japończyków. Czarne garnitury, białe koszule, czarne krawaty. Podchodzą do naszego stolika i najodważniejszy, a może wydelegowany przez resztę, zwraca się z prośbą od wszystkich o autograf Jerzego. Jurek chętnie się zgodził, wyjął kilka karteczek (był na takie sytuacje zawsze przygotowany) i zaczął na nich składać swój podpis. Pod koniec podpisywania opiekun wycieczki uważnie spojrzał na podpis Jurka i przemówił: „My prosimy o pana autograf". Jerzy na to: „To jest mój podpis: Jerzy Kosiński". A opiekun wycieczki zdziwionym głosem zapytał: „To pan nie jest Marcel Marceau?". Po negatywnej odpowiedzi Jurka wszystkie karteczki wylądowały z powrotem na naszym stoliku.

Innym razem, siedząc przy barze w restauracji O'Neals na rogu 57. Ulicy i 6. Alei, zamierzaliśmy wypić szybkiego drinka i pójść w Nowy Jork. Podchodzi do nas barman i mówi: „Tamci państwo na końcu baru zapraszają państwa na drinka. Czego sobie państwo życzą?". Zamówiliśmy rum z coca-colą, wtedy Jurek odezwał się wyraźnie poirytowany: „Wiesz dlaczego, jak chodziłem po barach sam, to zakładałem perukę i przyklejałem wąsy? Żeby tacy jedni czy drudzy nie kupowali mojego bezcennego czasu za głupich kilka dolarów, żeby nie zadawali mi durnych pytań: Nad czym pan teraz pracuje? Co pan teraz pisze?". Założyliśmy płaszcze i podchodzimy do fundatorów drinka, żeby im podziękować i szybko się zmyć. Witamy się i jeden z nich zwraca się do mnie po angielsku: „Pani Urszulo, jest pani wspaniała, unikalna i mam wszystkie pani płyty". Kątem oka spojrzałam na Jurka. Miał minę bezradnego, zawstydzonego dziecka.

Girl just wanna have fun Cyndi Lauper

W Skandynawii bywały okresy, kiedy pracowaliśmy bardzo ciężko. W sztokholmskiej restauracji Gondolen graliśmy do lunchu, od 12 do 14, potem do tańca, od 20 do 1 w nocy, następnie szybkie pakowanie i transport instrumentów, z bębnami i organami Hammonda włącznie, do klubu Artist na Drottninggatan w centrum miasta. Mieliśmy na to pół godziny. W klubie rozpakowanie instrumentów i granie od 1.30 do 4 rano. Przychodziło tam supertowarzystwo. Sami artyści, po spektaklach i koncertach. Dołączali świetni muzycy. Odbywały się tam fantastyczne jamy. Przegrywałam fortunę w ruletę, a jeśli coś nam zostawało, to Michał przepił. W ten sposób się dorabialiśmy.

Nowy Jork, lata 90. Jest impreza organizowana przez „Nowy Dziennik". Idę z Januszem Głowackim środkiem sali, podchodzi do nas znana poetka Anna Frajlich. Przed nią idzie jej wielki biust. Witamy się, a Janusz mówi: „O rany, jakie piersi". Anna na to: „Ale mam też talent". „Talent to ma każdy" – odpowiedział.

Pewnego wieczoru do klubu weszły cztery przepiękne dziewczyny. Pięknie ubrane, w stylowych sukienkach, na bardzo wysokich szpilkach. Siadły przy stoliku i gestykulując, żywo o czymś rozprawiały. Ściągały na siebie wzrok zaciekawionych facetów i zazdrosnych kobiet. Zamawiały drinka za drinkiem, śmiały się głośno, a po każdym naszym utworze entuzjastycznie nas oklaskiwały. Były rozbawione i nagle wyszły na parkiet. Zaczęły tańczyć. Robiły to rewelacyjnie.

No nie! To zawodowe tancerki – pomyślałam. Nikt nie miał śmiałości przeszkodzić im na parkiecie. Tańczyły same, a wszyscy byli w nie wpatrzeni. W pewnej chwili stanęły na rękach. Zanim dokończyłam myśl... że to przecież gimnastyczki, nagle spod szerokich spódniczek wynurzyły się wyjątkowej urody okazałe członki. Cała sala wybuchła głośnym śmiechem, a dziewczyny (transwestyci) z gracją ukłoniły się i przeniosły do baru.

Nie jest źle Krzysztof Komeda i Agnieszka Osiecka

Zielona Góra, lata 60., jestem w dziesiątej klasie, zbliża się koniec roku szkolnego. Do Teatru Ziemi Lubuskiej przyjeżdża teatrzyk Tingel Tangel. Aktorzy Stasiu Młynarczyk, Krysia Sienkiewicz, Sława Przybylska i zespół jazzowy, czyli trio Krzysztofa Komedy. Po spektaklu wszyscy idą na kolację do restauracji Piastowska. Tam z kolei przygrywa do tańca miejscowy zespół pianisty Mietka Puzickiego. Już wtedy podobno mówiono, że ta Ulka ze szkoły przy Chopina fajnie śpiewa jazz. Mietek podszedł do Krzysia siedzącego przy stoliku i zarekomendował mnie, namawiając, żeby tę Ulkę przesłuchał. Krzysiu, nie chcąc być nieuprzejmy, zgodził się. Wiadomość dotarła do mnie następnego dnia podczas przerwy lekcyjnej.

W szkole udałam ból zęba i w te pędy w granatowym szkolnym mundurku z białym kołnierzykiem poleciałam do Piastowskiej. Przy pianinie siedział Krzysiu, obok stała jego żona Zosia. „Co chcesz zaśpiewać?" – zapytał. Wymieniłam moje trzy ulubione standardy z repertuaru Elli Fitzgerald: „Stompin' at the Savoy", „Goody Goody" i „A Foggy Day". Zaśpiewałam wszystkie. Chwila ciszy... Krzysiu powoli podniósł głowę znad klawiatury i zapytał: „Jakie masz plany na wakacje?". Pamiętam, że Zosia Komedowa chciała porozmawiać z moją mamą i poszła ze mną do domu przy Dąbrowskiego. Zapewniała, że w Warszawie się mną zaopiekuje i że jestem w dobrych rękach.

Kilka tygodni później siedziałam w pociągu do stolicy. Jechał ze mną mój brat Leszek. Przed nami cały dzień podróży. W torbie kanapki z domowym smalcem, jabłka złota reneta z ogrodu i termos. Na miejscu zamieszkałam u Komedów, na Mokotowie. Zosia zajęła się moim wizerunkiem, a perkusista z zespołu, Andrzej „Synek" Zieliński, moim repertuarem. U fryzjera w Bristolu obcięto mi włosy na krótko, czyli z Beethovena przeobraziłam się w modną wtedy aktorkę Jean Seberg z fryzurą simonką. Zosia wytłumaczyła mi, że mam szwabskie imię i przegrane nazwisko. Musimy to zmienić, żeby lepiej brzmiało i łatwiej się wymawiało za granicą – przekonywała. W gablocie ogłoszeniowej Hybryd wisiał więc plakat: „Debiut wielkiej nadziei polskiej wokalistyki jazzowej: Dorota Cedro". Po kilku dniach Zosia oświadczyła, że wybór nazwiska i imienia jest nietrafiony. Pod presją znajomych zdecydowała, że jednak zostanę Urszulą Dudziak.

W dniu mojego debiutu przysłuchiwali się moim popisom: ceniony i znany z ostrego dowcipu Andrzej Kurylewicz ze słynną Wandą Warską, Roman Waschko – propagator jazzu i dziennikarz oraz awangardowy literat w ciemnych okularach Leopold Tyrmand. A na scenie ja. Siedemnastolatka z gigantyczną tremą prezentująca tak zwane kozie vibrato, czyli paniczne drżenie głosu. Zosia podpytała „gniewnych", co o mnie sądzą. Jedną tylko opinię zapamiętałam. Podobno Wanda Warska powiedziała: „Jest infantylna, ale nie jest źle".

Mija kilka lat i ląduję w Warszawie w Studiu Nagraniowym Polskiego Radia przy Myśliwieckiej, w reżyserce siedzi Krzysiu Komeda, ja wpatrzona w niego nagrywam jego utwór „Nie jest źle" z tekstem Agnieszki Osieckiej. Przepiękny aranż napisał mój przyszły mąż Michał Urbaniak. Śpiewając, obserwuję Krzysia. W pewnym momencie zawieszam głos na wysokim C, otulając go łagodnym vibrato. Krzysiu zdumiony i wyraźnie zachwycony wstaje z krzesła i bije mi brawo. Od tego czasu polubiłam mój sopran i obnoszę się z nim dumnie do dzisiaj.

Skróty pochodzą od redakcji

Tekst z miesięcznika Sukces

, wydanie marzec 2012

Tekst z miesięcznika Sukces

Star is Born Barbra Streisand

Pozostało 100% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"