Czy zgodzi się pan, że taki sam mechanizm walki o władzę jak w „Makbecie" funkcjonuje w polskim teatrze? Toczy się wojna o posady i dotacje. Choćby w stolicy, gdzie nie dano panu okazji pracować.
Na szczęście stołeczne teatry nie są tak bardzo dla mnie atrakcyjne, zaś w kraju, poza wieloma złymi zjawiskami, dzieje się dużo pozytywnego. Na tym wolę się koncentrować, bo nawet jeśli pracujemy daleko od głównych ośrodków, są festiwale, na których możemy się pokazać. Ostatnio ważne było dla mnie doświadczenie z Zielonej Góry, absolutnie niemożliwe do powtórzenia w Warszawie, bo sztuka „Trash Story" Magdy Fertacz dzieje się na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Nie bez znaczenia jest to, że pochodzę z Zielonej Góry, a mimo to jej historia była dla mnie nierozpoznana. Miałem z tym problem, bo nie wiedziałem, kto żył przede mną w moim rodzinnym mieście. Nie mówiło się o tym. Pamiętam tylko Park Tysiąclecia w miejscu niemieckiego cmentarza, z dyskoteką w dawnej kaplicy bądź kostnicy. W spektaklu opowiadamy historię niemieckiej Ursulki, która dopomina się o pamięć. Mam nadzieję, że daliśmy jej szansę opowiedzenia własnej historii.
Zaczynał pan w Poznaniu od Teatru Ósmego Dnia, Biura Podróży i Usta Usta, czyli od form plastycznych.
To się wzięło z ogromnej siły oddziaływania Teatru Ósmego Dnia. Gdy przyjechałem na studia do Poznania, właśnie wrócił z emigracji. Z jego legendą zetknąłem się już wcześniej, podczas studiów na kulturoznawstwie. Do dziś jestem pod jej wpływem, bo to ważny rozdział polskiej sceny i naszej historii. Potem zainteresowała mnie inna formuła estetyczna.
Kiedy?
Gdy teatr alternatywny został wyparty przez Grzegorza Jarzynę i Krzysztofa Warlikowskiego. Ważna była dyrekcja Pawła Łysaka i Wodzińskiego w poznańskim Teatrze Polskim, bo, o czym mało się pamięta, to w jego koprodukcji powstało „4:48 Psychosis" Jarzyny i „Oczyszczeni" Warlikowskiego. Dzięki takim spektaklom teatry instytucjonalne zaczęły poruszać tematy wcześniej zauważane tylko przez alternatywę. Stały się dla mnie atrakcyjne.