Reklama
Rozwiń

John Frusciante — wróć!

Piątkowy koncert Red Hot Chili Peppers na warszawskim Impact Festival spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem, w większości, kilkudziesięciotysięcznej młodej widowni - pisze Jacek Cieślak

Aktualizacja: 28.07.2012 20:56 Publikacja: 28.07.2012 14:12

John Frusciante — wróć!

Foto: materiały prasowe

Był to jednak występ w formule „3+". To zarówno ocena, jak i określenie stanu liczebnego grupy: nowy gitarzysta, Josh Klinghoffer nie jest dla mnie bowiem pełnowartościowym muzykiem, który byłby w stanie zastąpić swego poprzednika Johna Frusciante.

Jak w garażu

Nie mam żadnych wątpliwości, że w zespole panuje o niebo lepsza atmosfera niż podczas poprzedniego koncertu na Stadionie Narodowym w Chorzowie w 2007 roku. Brakowało wtedy komunikacji w zespole oraz między muzykami i publicznością. Było widać gołym okiem, że poluźniły się więzy przyjaźni i wypaliły się pozytywne emocje.

Obecnie tytuł nowej płyty Papryczek "I'm With You" nie jest pustym hasłem, tylko określeniem serdecznych relacji, jakie zapanowały ponownie, kiedy Frusciantego zastąpił Josh. Podczas kilku dłuższych jamów, muzycy czuli się fantastycznie, jakby znajdowali się w swojej sali prób w Los Angeles. Flea i Klinghoffer stali pierś w pierś, czytając sobie z oczu kolejne dźwięki improwizacji. Muzyczna zabawa sprawiała im dziką frajdę. Flea, z radości, chodził po estradzie na rękach jak cyrkowiec. Na pewno zadowolony mógł być wokalista Anthony Kiedis -  miał więcej czasu na odpoczynek.

Więcej chili

Dla dramaturgii koncertu nie miało to jednak większego znaczenia, a wręcz ją rozbijało, osłabiało. To prawda że Kiediś śpiewał dobrze, jak nigdy dotąd. Generalnie, brzmienie zespołu straciło swoją gitarową moc i rockową potęgę. Tym fanom, którzy uważają za największe osiągnięcie grupy płytę „Blood Sugar Sex Magic", musiało doskwierać to, że grupa brzmi teraz, ledwie, jak bzyczenie muchy. Bo to Frusciante był sercem RHCP i napędzał jego muzyczny krwioobieg. Bez niego krew płynie wolniej, nie jest tak słodko jak było, a muzyce brakuje sexu i magii. Przede wszystkich zaś ostrości!

Josh dobrze czuje się grając rytmicznie lub też tworząc aurę funky. Ale brakowało niskich, wibrujących tonów. A kiedy Klinghoffer miał zagrać dłuższą solówkę, rozmazywał dźwięki przy użyciu efektów specjalnych. Może chciał ukryć słabość swojego warsztatu i brak wyobraźni, które są niezbędne w roli gitarzysty solowego.

By The Way

Sądząc po reakcjach młodych fanów nie miało to dla nich większego znaczenia. Byli zachwyceni zarówno wykonaniami piosenek z najnowszej płyty — „Monarchy Of Roses", które rozpoczęło koncert, „Look Around" — moim zdaniem straciło na precyzji oraz „The Adventures Of Rain Dance Maggie", jak i starszych przebojów. Największą siłę miało, jak zwykle, zagrane na bis „Give It Away". Taneczną falę wywołał „Higher Ground" Steviego Wondera. Nie zabrakło najsłyniejszej ballady "Under The Bridge", którą z Kiedisem śpiewali prawie wszyscy fani. Atmosferę podgrzewały "Can't Stop", "By The Way" i "Californication".

Flea wielokrotnie podkreślał znakomite przyjęcie. Dziękował żartobliwie wszystkim - nawet dzieciom i starcom. Dedykował również Warszawie jeden z instrumentalnych tematów.

Ale bisów nie było zbyt wiele. Koncert trwał tylko 100 minut, czyli o 20 minut mniej niż planowano. Trzydzieści minut przed północą, muzycy ulokowani w trzech vanach i eskortowani przez dwa radiowozy policji na sygnale, mknęli na lotnisko Okęcie, by odlecieć na Litwę.

Był to jednak występ w formule „3+". To zarówno ocena, jak i określenie stanu liczebnego grupy: nowy gitarzysta, Josh Klinghoffer nie jest dla mnie bowiem pełnowartościowym muzykiem, który byłby w stanie zastąpić swego poprzednika Johna Frusciante.

Jak w garażu

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem