Nie jestem taki zły

Ku zaskoczeniu wielu, ten aktor – kojarzony głównie z serialami rozrywkowymi – stworzył najbardziej ambitny prywatny teatr w Warszawie. IMKA Tomasza Karolaka to głos pokolenia 40-latków. miejsce, w którym chcą pracować najwybitniejsi artyści

Publikacja: 14.10.2012 13:12

Nie jestem taki zły

Foto: Agencja Gazeta, Albert Zawada Albert Zawada

Artykuł z archiwum miesięcznika "Sukces"

Udało się panu połączyć świat celebrytów i pozytywistów. Jak?

Tworząc teatr IMKA, udowodniłem, że bycie celebrytą może być nie celem, lecz środkiem. Człowiekowi z popularną gębą udaje się załatwić o wiele więcej, dotrzeć do większej grupy ludzi i instytucji.

Na szczęście już pierwsza premiera IMKI okazała się sukcesem. To wzbudziło zaufanie. Potwierdziły je opinie po kolejnych premierach. Zgłosiły się firmy, które chciały w tym uczestniczyć. Właściciel budynku, widząc, że nie produkujemy tu chałtury, przedłużył nam umowę. Zyskaliśmy uznanie widzów i krytyków. Robimy też wszystko, by przekonać sponsorów, że IMKA to miejsce, w które warto zainwestować.

IMKA to skrót od „teatr IMienia KArolaka"?

To miły żart, bo ja rzeczywiście bardzo identyfikuję się z tym miejscem. Włożyłem w nie nie tylko serce, ale niemal wszystkie pieniądze zarobione na filmach i serialach. Bardzo starannie dobieram repertuar i twórców. Ale oczywiście nie przyszłoby mi do głowy nazywać sceny swoim własnym imieniem. Długo zastanawialiśmy się nad nazwą, aż w końcu zdecydowaliśmy, że będzie spolszczoną wersją organizacji YMCA, która przed wojną w tym gmachu miała swoją siedzibę.

A skąd takie marzenia u aktora, który przez lata kojarzył się niemal wyłącznie z filmami rozrywkowymi i popularnymi serialami?

Częstej obecności w mediach i rubrykach towarzyskich nigdy nie traktowałem jako szczytu marzeń. Nie ukrywam, że było mi przykro, kiedy cały mój dorobek teatralny dla przeciętnego widza był prawie nieznany. Ważne role zagrane w Starym, Słowackiego i Stu, czyli najlepszych scenach Krakowa, a potem w łódzkim Nowym i warszawskim Narodowym, nagrody na festiwalach miały się nijak do popularności, jaką dała nawet niewielka rola w filmie i serialu. Gdy zobaczyłem siebie na okładce jednego z kolorowych magazynów z owcą na grzbiecie, zrozumiałem cały absurd tego typu popularności.

IMKA odbierana jest jako głos pokolenia 40-latków. W czasach inżyniera Karwowskiego „telewizor, meble, mały fiat" to był szczyt marzeń. A dziś?

My funkcjonujemy w innej epoce. Epoce na pograniczu nie tylko dwóch stuleci, ale i dwóch tysiącleci, także dwóch systemów politycznych i stylów życia. Żyjemy znacznie szybciej, intensywniej. Częściej się rozwodzimy i później niż kiedyś decydujemy się na założenie rodziny. W sensie politycznym nie mamy przeciw czemu się buntować, bo żyjemy w wolnym kraju. Są nieograniczone możliwości wyjazdów, studiowania i pracy za granicą. Ale też towarzyszy nam jakieś rozdarcie. Częściej wpadamy w depresję i narzekamy na samotność. I o tych sprawach rozmawiamy w naszym teatrze, choćby w „Sprzedawcach gumek" czy „Królu dramatu".

Skąd się wzięły pana marzenia o aktorstwie?

Nie od początku były one takie jednoznaczne i oczywiste, choć życie dawało w tym kierunku sporo impulsów. Do udziału w konkursie recytatorskim namówiła mnie szkolna koleżanka, w której mocno się podkochiwałem. Kiedy otrzymałem nagrodę główną, a przewodnicząca jury Agnieszka Osiecka bardzo skomplementowała mój występ i sugerowała, bym zdawał do szkoły aktorskiej, wtedy zacząłem o tym myśleć. Były kolejne konkursy recytatorskie, m.in. Zapalona Świeca w Opolu.

A jednak nie zapaliła ona do aktorstwa, bo wybrał pan resocjalizację na Uniwersytecie Warszawskim.

Bo aktorstwo traktowałem wciąż jako hobby, coraz wyżej ustawiając sobie poprzeczkę. W Dzierżoniowie prezentowałem z powodzeniem utwory Brunona Schulza, a to jest zadanie niezwykle trudne. Wtedy kolejny juror Krzysztof Mieszkowski, dziś dyrektor Teatru Polskiego we Wrocławiu, również wspomniał mi o szkole teatralnej. Po takich doświadczeniach nie było wyjścia. Pierwszy oblany egzamin był kubłem zimnej wody, ale jednocześnie bardzo zadziałał na moją ambicję. Uznałem, że z pewnością nie jestem aż tak zły, jak to ocenili inni.

Wśród oceniających była ponoć Maja Komorowska.

Do pani Mai zgłosiłem się na tzw. konsultacje. Miałem długie włosy i ciemny golf. Ona popatrzyła na mnie z troską i powiedziała: „Chłopcze, dlaczego masz być aktorem? Na przykład mój syn został konsulem w USA i jest bardzo z tego zadowolony. Ty wprawdzie jesteś podobny do Janosika, ale tego to już zagrał Marek Perepeczko". To podcięło mi skrzydła, ale nie dawałem za wygraną. Wiedziałem, że nie mogę dać się zniechęcić. Za drugim i trzecim razem dochodziłem do ostatniego etapu egzaminów i do szczęścia brakowało mi kilku punktów. Za czwartym razem zdawałem dla świętego spokoju i na luzie. Wtedy się dostałem.

W jednej z ostatnich premier – „Królu dramatu" – udało się panu przerzucić pomost nad podziałami politycznymi. Pańską partnerką jest Małgorzata Kożuchowska, zdeklarowana sympatyczka PiS.

Małgosia jest przede wszystkim świetną aktorką, z którą doskonale się rozumiemy, tworząc serialową „Rodzinkę.pl". Mam nadzieję, że nie obrazi się, gdy powiem, że jej tato, mocno związany z rozgłośnią toruńską, złożył mi serdeczne gratulacje po premierze „Króla dramatu" i wysoko ocenił spektakl. Robię wszystko, by sztuki grane w naszym teatrze istniały ponad podziałami politycznymi. Mimo odwiecznych antagonizmów PO i PiS trzeba pamiętać, że oba ugrupowania wyrosły ze wspólnego korzenia walki o wolność. I dla dzisiejszych 20- czy 30-latków te różnice polityczne nie odgrywają tak wielkiej roli jak dla pokolenia ich rodziców.

Nigdy nie ukrywał pan jednak swej sympatii do PO, a jednocześnie IMKA jest jedną z nielicznych prywatnych scen, które nie korzystają z dotacji miasta rządzonego przez Platformę.

Byłoby totalną hipokryzją, gdybym używał swojej twarzy w kampanii wyborczej PO, by później brać dotacje na prowadzenie teatru. Tygodnik „Uważam Rze" nie mógł się z tym pogodzić i napisał, że muszę mieć tajne finansowanie z Platformy. Zastanawiałem się, czy pozwać autora do sądu, czy pozostawić to w sferze żartu. Wybrałem to drugie.

Być może kiedyś zdecydujemy się wystąpić o państwową dotację. Teraz to dla mnie czarna magia, według jakich kryteriów są one przyznawane. Pomyślałem, że nie chcę być kolejnym garbem dla urzędników. Kiedy ostatnio wyliczyłem, ile pieniędzy odprowadzam do urzędu skarbowego, pomyślałem, że jeśli miałbym taką dotację, to byłoby nieźle. Okazało się, że ktoś poza artystami zaczął z tego teatru żyć.

Nie chodzicie już z czapką po prośbie?

Chodzimy, chodzimy. Do dziś nie mogę doczekać się środków na założenie klimatyzacji, którą – notabene – obiecali nam załatwić właśnie politycy. Kiedyś jednym z moich zadań jako asystenta Mikołaja Grabowskiego było wietrzenie sali przed próbami. Teraz robię to samo przed spektaklami w IMCEA. Cóż, nie przeskoczę pewnych wybryków natury.

Ale IMKA to nie tylko wojna o klimatyzację. Chcę zaprosić do współpracy Macieja Stuhra i powołać scenę kabaretową. Rozmawiamy z kolejnymi ważnymi reżyserami. A realizacja tych projektów zależy od pieniędzy.

Krąży nawet taka anegdota, że spotyka się czterech świetnych reżyserów i kiedy zaczynają rozmawiać o planach, każdy twierdzi, że będzie reżyserował u Karolaka.

Zaufanie, jakim obdarzyli mnie twórcy, to powód do wielkiej radości. Rzeczywiście, wielu reżyserów, którzy chcą mi coś ciekawego zaproponować, najchętniej bym przytulił i powiedział: „Macie, róbcie". Rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana, wszystko zależy od pieniędzy. Wciąż się zmieniamy, uczymy na błędach. Producentem „Kopenhagi" był Lejb Fogelman. A jego obecność zagwarantowała całej ekipie duży komfort.

Od nowego sezonu IMKA wreszcie będzie miała menedżera z prawdziwego zdarzenia. Będzie nim Wojciech Michałowski, od wielu lat związany z bankowością i finansami. Przymierzamy się do zakupu licencji broadwayowskiego musicalu rockowego. To będzie przedsięwzięcie szalone i fantastyczne, w libretcie pojawią się utwory z lat 80., m.in. przeboje Bon Jovi, czyli to, co kocham.

Właśnie – muzyka to taka pana niespełniona miłość.

Od najmłodszych lat marzyłem, by zostać gwiazdą rocka. Dlatego w filmie „39 i pół" czułem się wyśmienicie. Kilka utworów wówczas nagranych stało się przebojami. W ramach promocji filmu zacząłem koncertować. Zawsze jednak traktowałem to jako zabawę.

Nawet wtedy, gdy z zespołem Złe Psy wystąpił pan jako support przed koncertem Guns N' Roses?

Nawet wtedy. Kiedy Andrzej Nowak zaprosił mnie do udziału w zespole Złe Psy, poczułem się jak prawdziwy rockandrollowiec. Zwłaszcza że współtwórca grupy Paweł Mąciwoda jest basistą Scorpionsów. Cieszę się, że publiczność przyjęła nasz występ bardzo gorąco.

Wojciech Karolak nie będzie zazdrosny o tę muzyczną popularność?

Nie ma takiego zagrożenia. Niektórzy nas mylą albo posądzają o jakieś pokrewieństwo. Ja zawsze mówię, że znam i bardzo cenię jego żonę Marię Czubaszek. Mam świadomość, że pan Wojtek, jako wytrawny muzyk, gdyby usłyszał, jak ja śpiewam, skręcałby się przy fortepianie. Ale ja za tamte występy nie biorę pieniędzy, więc mogę fałszować.

Grając ojca w serialu „Rodzinka.pl", wraca pan do swojego dzieciństwa?

Pamiętam, jak kiedyś oglądając „Lunatyków" Lupy, byłem zachwycony rolą Jana Frycza i po latach zapytałem go, jak udało mu się stworzyć postać tak silną, rozdartą i jednocześnie rozedrganą. Odpowiedział mi po chwili zastanowienia: „Wiesz, po prostu zagrałem swego ojca". Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy kiedyś też tak powiem. I myślę, że właśnie tak bywa w przypadku serialowego Leona Boskiego w „Rodzince.pl", ale także jego syna. Nakładają się wspomnienia, jak po raz pierwszy przyprowadziłem do domu dziewczynę czy jak mnie ojciec posadził za kierownicą i uczył jazdy samochodem.

Ta miłość do samochodów pozostała do dziś?

O tak. Na początku kupowałem samochody stare, zdezelowane. Dosłownie za grosze. Zawsze kręciły mnie te nietypowe, które nie miały wysokich cen w Polsce. Jakaś alfa romeo i podobnego typu włoszczyzna. Kupowałem je, bo podobały mi się ich styl i klasa. Kiedy doprowadzałem je do stanu używalności, żal mi się było z nimi rozstawać.

Gdy zacząłem grać w telewizji, ta pasja kolekcjonerska nasilała się i doszło kilka nowych modeli. Jeden z moich mercedesów remontuje się od dwóch lat.

Teraz, gdy przekroczyłem czterdziestkę, uznałem, że trzeba jakoś trzymać formę i zainteresował mnie triathlon. To jest sport, w którym trzeba sobie sporo udowodnić. Wymaga dużego samozaparcia. Tak bardzo mnie wciągnął, że razem z Piotrkiem Adamczykiem, Bartkiem Topą i Łukaszem Grassem zgodziłem się zostać ambasadorem tej dyscypliny. Więc niedługo opowieści o mocno zakrapianych imprezach aż do rana powędrują do lamusa, bo tego w żaden sposób nie da się pogodzić. Takie hobby motywuje do dyscypliny w teatrze i gwarantuje dobrą kondycję na scenie. Same plusy.

Podobno w tajemnicy przed najbliższymi lubi pan wyjeżdżać w dość odległe rejony świata.

To są zwykle magiczne wyprawy, dające wyciszenie, po których wracam z niebywałą energią. Pamiętam, jak jeszcze przed rewolucją libijską byłem na Saharze. Wędrowałem z miejscowym plemieniem. Noc na pustyni jest czymś niewyobrażalnym. Niebo pełne gwiazd, które ogląda się jak najbardziej wciągający film. Cisza, której w żadnym innym miejscu nie doświadczysz. Cały huk cywilizacji wylatuje nam z głowy.

Ta pustynia i to niebo dają uczucie nieskończoności, a jednocześnie sprawiają, że czujemy się tam bezpieczni. Podobnie było podczas zwiedzania klasztorów. Duża porcja metafizyki i – choć to zabrzmi patetycznie – wielka pochwała dla boskiego porządku świata.

Skąd wzięła się ta pasja podróżowania?

Podróżowanie mam we krwi. Moi rodzice, związani z wojskiem, często zmieniali miejsce zamieszkania. To sprawiło, że szybko aklimatyzuję się w nowych warunkach. Przyjaciele i najbliżsi żartują, że moim domem jest samochód. Coś w tym jest. Ale wiem też, że przyjdzie taki moment, kiedy trzeba będzie się zatrzymać, trochę zwolnić. Mam córkę, a niedługo urodzi się mój syn. Będę więc miał komu przekazać te samochody.

Artykuł z archiwum miesięcznika "Sukces"

Udało się panu połączyć świat celebrytów i pozytywistów. Jak?

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"