Podobno w młodości marzyły się panu wyścigi samochodowe.
Mój wuj Maurice Trintignant startował w Formule 1, dwa razy zdobył Grand Prix Monaco. Ale drugi z moich wujów, rajdowiec, zginął w czasie treningu. Rodzice zrobili więc wszystko, żebym długo nie usiadł za kółkiem. Pierwszy samochód kupiłem sobie dopiero w wieku 26 lat. Wcisnąłem do oporu pedał gazu i pędziłem jak wariat, mogłem się zabić. Ale czułem się szczęśliwy. Dziesięć lat później przekonałem Claude'a Lelouche'a, żeby bohater „Kobiety i mężczyzny" nie był lekarzem, tylko rajdowcem.
A dlaczego syn zamożnych przemysłowców, wychowanek katolickiej szkoły, został komediantem?
Z tą katolicką szkołą proszę nie przesadzać. Straciłem przez nią wiarę w wieku sześciu lat. Nie znosiłem jej. A teatr pokochałem. Byłem nieśmiałym dzieckiem. Kiedy stawałem na szkolnej scenie, zaczynałem recytować ze wzrokiem wlepionym we własne stopy. Potem to jednak przechodziło. Kochałem też kino. Chciałem być reżyserem. Na wydział dramatyczny poszedłem po to, by nauczyć się pracy z aktorem. Ale okazało się, że mam talent, zakochałem się w tym zawodzie i tak zostało.
Kiedy ogląda się pan wstecz, jakie najmilsze momenty przychodzą panu do głowy?
Zawsze najciekawsze były spotkania z reżyserami. Z Bernardem Bertoluccim w czasie pracy nad „Konformistą" czy 50 lat temu z Dinem Risim przy „Fanfaronie". Wcale nie miałem grać w tym filmie. Risi obsadził w nim Vittoria Gassmana i Jacques'a Perrina. Ale gdy zaczęły się zdjęcia, Perrin nie mógł stawić się na planie i na pierwsze dni producenci postanowili znaleźć dublera statystę. Padło na mnie. Potem Perrin wycofał się całkowicie i zaproponowano mi jego rolę. Wiele aktorskich karier zaczyna się właśnie tak: ktoś się rozchoruje, ktoś zawali i los daje ci szansę. Jak ją wykorzystasz, możesz odmienić całe swoje życie.