Nie ma szczęścia bez bólu

Jean-Louis Trintignant mówi o roli w "Miłości" Michaela Hanekego, o dawnych filmach i pogodzeniu z losem. Z aktorem rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 30.10.2012 17:39

"Miłość"

"Miłość"

Foto: Gutek Film

Rz: W dzisiejszym kochającym młodość kinie nieczęsto chyba się zdarza, że sędziwy aktor dostanie scenariusz taki jak „Miłość"

Jean-Louis Trintignant:

To był tekst gęsty i smutny. Pomyślałem: „Nie chcę grać czegoś tak przygnębiającego". Zwłaszcza że byłem wtedy w fatalnym stanie, na granicy wytrzymałości psychicznej. Powiedziałem producentce Margaret Menegoz: „Nie licz na mnie, myślę o popełnieniu samobójstwa". Powiedziała: „Zgoda. Ale najpierw zagraj w tym filmie". Uległem jej.

Zobacz galerię zdjęć

I przez dwa miesiące musiał pan na co dzień obcować ze śmiercią.

W moim wieku to normalne. Przeżyłem w życiu tragiczne chwile. Straciłem dwoje dzieci. Nagle, kiedy nie mogłem się tego spodziewać. Bohater „Miłości" musi zmierzyć się z powolną, ale nieuniknioną degradacją człowieka, z którym spędził pół wieku. To trudne doświadczenie. Choć ja sam widziałem siebie nie w George'u, lecz w Anne, którą grała Emmanuelle Riva. Na co dzień opiekuje się mną żona, dużo młodsza ode mnie, po domu jeżdżę na wózku. I wiem, że można chcieć umrzeć.

Przeczytaj recenzję filmu

Zagranie w takim filmie jak „Miłość" musi dużo aktora kosztować.

I dobrze. Trzeba się oswajać z myślą o przemijaniu. Ale ból łagodziło to, że spotkałem się z reżyserem, którego podziwiam. Jego film „Ukryte" absolutnie mnie zachwycił. Również dlatego zdecydowałem się przyjąć tę propozycję.

Jak się pracuje z Hanekem?

Scenariusz „Miłości" liczył 40 stron. Niewiele jak na dwugodzinny film. Ale Michael jest artystą, który dokładnie wie, co chce zrobić. Zanim wyjdzie na plan, precyzyjnie rozrysowuje każde ujęcie. Ufałem mu. A dla starego człowieka taki obraz jak „Miłość" to niezwykłe zwieńczenie jego drogi. Dla tego doświadczenia warto było zostać aktorem.

Podobno w młodości marzyły się panu wyścigi samochodowe.

Mój wuj Maurice Trintignant startował w Formule 1, dwa razy zdobył Grand Prix Monaco. Ale drugi z moich wujów, rajdowiec, zginął w czasie treningu. Rodzice zrobili więc wszystko, żebym długo nie usiadł za kółkiem. Pierwszy samochód kupiłem sobie dopiero w wieku 26 lat. Wcisnąłem do oporu pedał gazu i pędziłem jak wariat, mogłem się zabić. Ale czułem się szczęśliwy. Dziesięć lat później przekonałem Claude'a Lelouche'a, żeby bohater „Kobiety i mężczyzny" nie był lekarzem, tylko rajdowcem.

A dlaczego syn zamożnych przemysłowców, wychowanek katolickiej szkoły, został komediantem?

Z tą katolicką szkołą proszę nie przesadzać. Straciłem przez nią wiarę w wieku sześciu lat. Nie znosiłem jej. A teatr pokochałem. Byłem nieśmiałym dzieckiem. Kiedy stawałem na szkolnej scenie, zaczynałem recytować ze wzrokiem wlepionym we własne stopy. Potem to jednak przechodziło. Kochałem też kino. Chciałem być reżyserem. Na wydział dramatyczny poszedłem po to, by nauczyć się pracy z aktorem. Ale okazało się, że mam talent, zakochałem się w tym zawodzie i tak zostało.

Kiedy ogląda się pan wstecz, jakie najmilsze momenty przychodzą panu do głowy?

Zawsze najciekawsze były spotkania z reżyserami. Z Bernardem Bertoluccim w czasie pracy nad „Konformistą" czy 50 lat temu z Dinem Risim przy „Fanfaronie". Wcale nie miałem grać w tym filmie. Risi obsadził w nim Vittoria Gassmana i Jacques'a Perrina. Ale gdy zaczęły się zdjęcia, Perrin nie mógł stawić się na planie i na pierwsze dni producenci postanowili znaleźć dublera statystę. Padło na mnie. Potem Perrin wycofał się całkowicie i zaproponowano mi jego rolę. Wiele aktorskich karier zaczyna się właśnie tak: ktoś się rozchoruje, ktoś zawali i los daje ci szansę. Jak ją wykorzystasz, możesz odmienić całe swoje życie.

Za rolę w „Mojej nocy u Maud" dostał pan nagrodę na festiwalu w Cannes. To prawda, że Eric Rohmer dwa lata przekonywał pana do zagrania w tym filmie?

Tak, bo Roberto, w którego miałem się wcielić, posiadał wszystkie cechy, jakich nie znosiłem. Zatwardziały katolik, nieciekawy przeciętniak i na dodatek kłamca. Długo musiałem się do niego przymierzać.

Nie wspomniał pan o swojej pierwszej dużej kreacji w „I Bóg stworzył kobietę", obok Brigitte Bardot.

Brigitte nie była specjalnie utalentowana, ale miała w sobie to coś, co kochała kamera. Samą swoją obecnością wszystkich uwodziła. Na ekranie i poza nim. Vadim był straszliwie zazdrosny, stale posądzał nas o romans. Niełatwo jest występować u boku aktorki, która jest miłością reżysera. Najzabawniejsza sytuacja zdarzyła mi się jednak na planie „Lania" Claude'a Chabrola, gdzie miałem scenę miłosną ze Stephane Audran – moją byłą żoną, a obecną Claude'a. Ja byłem związany z Nadine, ale mimo to Claude nie ukrywał niepokoju. Na szczęście miał więcej poczucia humoru od Vadima, ograniczył się więc do kilku złośliwych żartów. Jakoś daliśmy sobie radę.

Który z pańskich filmów jest panu najbliższy?

Nie zastanawiam się nad tym, nie oglądam swoich starych obrazów. Kino jest produktem z datą ważności. Trzeba je konsumować, kiedy jest świeże. Nie patrzę wstecz. Interesuje mnie dzień dzisiejszy. Odpowiadając na pani pytanie, powiem więc „Miłość". Podobam się tam sobie jako aktor. Dotąd zawsze widziałem w swoich rolach błędy. Wydawało mi się, że gram nie dość oszczędnie. Tym razem mam poczucie spełnienia.

Nie myśli pan o tym, by wrócić do wcześniejszych ambicji i zrobić własny film?

Wyreżyserowałem dwa obrazy w latach 70. A dzisiaj jestem już na to zajęcie za stary. Nie mam tyle energii. Podobnie jest z polityką. Ludzie mnie czasem pytają, czy nie zaangażowałbym się w nią. Odpowiadam: „Wierzę w programy lewicowe, bo są sprawiedliwe, podkreślają równość ludzi i niosą postęp społeczny. Artyści powinni opowiadać się po stronie człowieczeństwa, popierając partie demokratyczne, a nie konserwatywne". Ale na aktywny udział w polityce już mnie nie stać. Zresztą moja przyszłość nie jest już długa. Co jeszcze mam przed sobą? Chyba tylko śmierć.

Wnuki nie pomagają panu patrzeć jaśniej na to, co jeszcze będzie?

Zdecydowanie pomagają. Moja córka nie żyje, ale zostawiła czworo dzieci. Staram się nimi interesować i opiekować. Choć pewnie nie jestem najlepszym z dziadków. Wie pani, ja byłem znakomitym ojcem, ale chyba tylko dla Marie. Uwielbiałem moją córkę. Syn miał nawet do mnie pretensje, że nie kocham go dostatecznie mocno. Powiedział mi to kiedyś w chwili szczerości. „Przepraszam cię za to – odpowiedziałem. – Całą swoją miłość przelałem na Marie. Nie umiem inaczej". Dzisiaj zostały mi tylko wspomnienia. I zwierzęca nienawiść. Człowieka, który zabił Marie, skazano tylko na osiem lat więzienia i wypuszczono po odbyciu połowy kary. Jest na wolności, koncertuje. A Marie nie ma. Nie umiem o tym spokojnie myśleć.

Podobno postanowił pan napisać autobiografię...

Zaproponował mi to mój przyjaciel. Powiedziałem mu: „Znasz mnie od dawna. Rób, co chcesz, pisz, co chcesz, tylko nie każ mi sobie pomagać".

Stale czuje się pan niepogodzony z życiem?

Pogodzenie z życiem to pojęcie abstrakcyjne. Może jestem masochistą, ale uważam, że nie ma szczęścia bez bólu. Tylko że ja miałem go w życiu zbyt dużo.

Mam jednak nadzieję, że porzucił pan myśl o samobójstwie.

Ciągle chcę umrzeć. Choć niedawno jadłem kolację z Michaelem Hanekem, który zapowiedział, że da mi małą rolę w następnym filmie. No to czekam.

rozmawiała Barbara Hollender

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"