Gdy Led Zeppelin ogłosili, że zagrają 10 grudnia 2007 r. w londyńskiej hali 02, na portalach biletowych zalogowało się 20 mln fanów z całego świata. Grupa Jimmy'ego Page'a i Roberta Planta przypomniała, że lata 60. należały do The Beatles, ale następną dekadę zdominowali oni.
Dziś też mogliby królować na stadionach świata. Sprzedali 300 mln płyt. W 1977 r. koncert na Tampa Stadium obejrzało 57 tysięcy fanów, beatlesowski rekord frekwencji został pobity. Właśnie od archiwalnej relacji tamtego wydarzenia zaczyna się ten dwugodzinny show dedykowany pamięci wydawcy Led Zeppelin Ahmeta Erteguna.
Jak Feniks
W „Celebration Day" największą frajdę sprawią fanom szczere uśmiechy, jakie wymieniają Jimmy Page i Robert Plant. Page, guru wszystkich gitarzystów, którego kariera po rozpadzie Led Zeppelin stanęła w miejscu, cieszy się jak dziecko, zwłaszcza po „Since I've Been Loving You". Bo oni są znowu razem na scenie, a on gra swoje ukochane kompozycje.
On, najważniejsza niegdyś postać zespołu i jego założyciel, zaczął z największą tremą. Schował się za czarne okulary, usztywnił eleganckim angielskim surdutem pasującym do siwizny włosów. W otwierającym wieczór „Good Times Bad Times" nie zagrał tak precyzyjnie jak w latach 70. Riffy brzmiały potężnie, ale podczas solówek palcom zdarzało się błądzić po gryfie. Setki litrów whisky, a i heroina, spowolniły rękę.
Na szczęście rytm trzymał w garści basista John Paul Jones, wspomagany przez Jasona Bonhama, syna perkusisty Johna Bonhama. Zastąpił go w każdym calu. Bębnił potężnie i z wyczuciem. Koledzy ojca pochylili przed nim głowy, a on dumnie uderzył się pięścią w serce i pokazał wytatuowany na przedramieniu motyw, który był symbolem taty na płytach Led Zeppelin.