Grał pan ostatnio mocne typy: boksera i eks-żołnierza w „Wojowniku", a teraz w „Gangsterze" brutalnego faceta, który w latach 30. zakłada nielegalną destylarnię. Wracają też Schwarzenegger i Stallone. Czy w kinie zmienia się wzór męskości?
Złoty wiek metro-seksualistów odszedł z końcem naszej prosperity. Czasy są ciężkie, znów liczą się siła, odpowiedzialność, umiejętność podnoszenia się z upadku. Trzeba dowartościowywać ideały, o których zapomniało kino artystyczne opowiadające głównie o zagubieniu i samotności. Co zresztą niekoniecznie oznacza promowanie kultury macho. Mój bohater w „Gangsterze" jest twardym typem. Z wrogami radzi sobie twardą pięścią, nie uciekając od okrucieństwa. Ale jednocześnie to człowiek o złotym sercu, z cechami idealnej matki. Oferuje bliskim szorstką czułość, troskę, opiekę. Ponad karkołomne czyny stawia ostrożność. Bo odwaga zawsze idzie w parze ze strachem, z mądrością i cierpliwością. Kiedyś może ktoś powie nad jego trumną: „To był dobry facet". Mało romantyczne? Ale dla mnie piękne.
„Gangster" jest opowieścią o czasach prohibicji, mafii, wojnach gangów. Nie ma pan poczucia, że to wszystko już było?
Fascynują mnie stare filmy gangsterskie, mają tę samą chropowatą elegancję co stara whisky. Ale nie chcieliśmy niczego naśladować. Jazzmani sięgają po Mozarta oraz Rachmaninowa i interpretują ich muzykę po swojemu. Nas interesowało, jak w zwierciadle lat 30. odbije się współczesność. Kino jest ciągłym recyklingiem myśli, konwencji, stylów. Nie wiem, czy udało nam się doścignąć ideał, ale wiem, że „Gangster" to film śmiały i odważny. Coraz trudniej o taki w czasach, kiedy Hollywood proponuje głównie bajki o superbohaterach.