Od początku lubiła ryzykować, dowodem – jej sceniczny debiut, który odbył się 31 stycznia 1949 r. w Operze Śląskiej w Bytomiu. Trzeba było zastąpić chorą odtwórczynię roli Halki, więc Maria Fołtyn wyszła na scenę bez próby i zaśpiewała.
Złośliwi nazywali ją „gwiazdą planu sześcioletniego". Istotnie, błyskotliwą karierę zaczęła robić na początku lat 50., zwłaszcza gdy w trakcie występów Opery Poznańskiej w Moskwie jej talent publicznie pochwalił Józef Stalin. Opowiadała, że jechała tam w wagonie klasy trzeciej, wróciła w prominenckiej salonce, a na warszawskim dworcu rozwieszono transparent: „Witamy wielką Marię Fołtyn".
Nie była jednak artystką reżimową. W tamtych latach bardziej spodziewała się aresztowania. Jej brat, marynarz, poprosił bowiem o azyl w Amsterdamie, więc UB zaczęło wzywać ją na Rakowiecką na przesłuchania. Po 1956 roku brat namawiał ją do zostania na Zachodzie, nie zdecydowała się przede wszystkim ze względu na matkę.
Należała do pokolenia, któremu wojna pokrzyżowała młodzieńcze plany i nie miało potem czasu na systematyczne studia. Ale za to pobierała prywatne lekcje u największych autorytetów – Adama Didura i Ady Sari. Może dlatego z rezerwą odnosiła się do akademickiego nauczania prowadzonego przez ludzi z tytułami, lecz bez artystycznych sukcesów.
Ostry język
- Oczarowała mnie Polka, która pięknie śpiewała pieśni Rachmaninowa – opowiadała mi kiedyś po powrocie z zagranicznego konkursu wokalnego, gdzie była jurorką. – Od razu wiedziałam, że nie mogła jej tego nauczyć żadna cipa z naszych uczelni. A jeżeli nie cipa, to tylko Jerzy Artysz. I miałam rację. Znana była z ciętego języka, wykłócała się z pedagogami, dyrygentami i dyrektorami. Z pasją atakowała młodych wokalistów podczas kursów, które prowadziła. Chciała w nich wyzwolić jak najżywsze emocje, bo nic jej bardziej nie drażniło niż uczuciowa obojętność w śpiewie.