Jak w ciągu tych wszystkich lat zmieniała się francuska komedia?
W latach 70., gdy kręciliśmy „Roztargnionego", „Nieszczęścia Alfreda" czy „Tajemniczego blondyna w czarnym bucie", na ekranie królowała burleska wymagająca specyficznej mowy ciała, gagów, mimiki twarzy. Mnie to nawet odpowiadało. Kochałem aktorstwo spontaniczne i instynktowne. Nigdy się nie zastanawiałem, jak zagrać, przed kamerą byłem całkowicie wyluzowany i szedłem na żywioł. Mam zresztą wrażenie, że w tym gatunku nikt mnie dotąd nie zastąpił. Wcale nie dlatego, że miałem jakiś niezwykły talent. Po prostu minęła moda na podobny typ humoru. Teraz dopiero pojawia się kilku komików, m.in. Fiona Gordon, którzy próbują burleskę ożywić. Ale generalnie komedia porusza dzisiaj problemy społeczne. „Zamieszkajmy razem" jest tego typowym przykładem.
Niezwykłe w filmie Stephane'a Robelina jest to, że śmiejecie się ze starych ludzi. Bardzo łatwo robić sobie żarty z młodości, trudniej z jesieni życia.
Nasze społeczeństwo się starzeje. Przed wiekiem starym człowiekiem był 50-latek. Dzisiaj 80-latki świetnie się trzymają i stale jeszcze mają apetyt na aktywne życie. Ale też pojawiły się inne problemy. W zamożnych krajach ludzie radzą sobie z wieloma przypadłościami sędziwego wieku – chorobami, opieką, nawet niedołężnością. Często jednak nie są w stanie przełamać własnej samotności. W „Zamieszkajmy razem" staraliśmy się potraktować ten temat lekko i z uśmiechem, ale mam nadzieję, że po wyjściu z kina widz zdobędzie się też na poważniejszą refleksję. I może wpadnie do starego ojca lub dziadka, żeby zapytać, co u niego słychać.
W „Zamieszkajmy razem" są również choroba i śmierć.
I myśli pani, że to nie jest temat do żartów? Ja zawsze czułem się skromnym spadkobiercą Chaplina czy Bustona Keatona. Oni nie opowiadali o ludziach szczęśliwych. Chaplin odchodził zwykle w dal, przegrany. Śmiechem pokonywał rozpacz.
Wiele pana komedii miało amerykańskie remaki. Ale te przeróbki były zazwyczaj kiepskie. Nie sądzi pan, że francuski humor jest specyficzny, nieprzetłumaczalny na inne języki?
Amerykanie rzeczywiście nie potrafili przenieść naszych filmów do własnej kultury. Kupowali scenariusz, zatrudniali wielkie gwiazdy, wkładali w produkcję ogromne pieniądze i robili klapę. Czasem nawet bardzo spektakularną. Zawsze im czegoś brakowało. Zwłaszcza gdy sięgali po komedie. Francis Veber powiedział kiedyś, że robiąc za oceanem remaki swoich obrazów, nie miał problemu ze znalezieniem aktora, który zagrałby postać stworzoną w oryginale przez Gerarda Depardieu, ale nie mógł znaleźć nikogo na moje miejsce. Więc pewnie nasz humor naprawdę jest dość narodowy. Zresztą włoski neorealizm też nie dawał się przetłumaczyć na warunki amerykańskie.
Spędził pan w kinie ponad 60 lat. Jakie najpiękniejsze wspomnienia pan zachował?
Zwykle związane są one z ludźmi, których spotykałem na planie. W czasie zdjęć przez dwa miesiące dzieliliśmy życie, patrzyliśmy sobie w oczy. I tak jest do dziś. Cóż to była za przyjemność spotkać się z Jane Fondą! Kiedy Stephane Robelin powiedział mi, że będę jej partnerował, omal nie spadłem z wrażenia z krzesła. Okazała się fantastyczną, równą babką.
A winnica na południu Francji to pana sposób na uniezależnienie się od „milczącego telefonu"?
Oczywiście. Próba zbudowania sobie innego życia. Ale też nie bardzo odległego. Wino jest dla mnie symbolem przyjaźni, braterstwa, wspólnej zabawy. To nie biznes, tylko stosunek do życia. Sztuka, której towarzyszy podobna radość jak pracy na planie i wspólnemu oglądaniu filmów w ciemnej kinowej sali. Nie znoszę siedzieć przed telewizorem, bo wtedy czuję się tak, jakbym samotnie pił wino. Koszmar. Na szczęście mój telefon stale dzwoni, a i wina mi nie brakuje.
rozmawiała Barbara Hollender