Jeśli ktoś sądzi, że wie wszystko o muzyce Verdiego, po tym koncercie musi przyznać, że był w błędzie. Dorobek króla opery cieszy się nieprzemijającą popularnością, ale kryje też rozmaite tajemnice, co potwierdza przypadek „Simona Boccanegry".
Nie jest to, co prawda, dzieło najpopularniejsze w dorobku Verdiego, ale jednak obecne na światowych scenach. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy tenor Placido Domingo zbliżywszy się do siedemdziesiątki, przestawił się na role barytonowe i upodobał sobie tytułowego bohatera tej opery. Jako Simon Boccanegra pojawił się w La Scali, londyńskiej Covent Garden, berlińskiej Staatsoper i w paru innych teatrach, wszędzie wzbudzając entuzjazm. Jest wszakże jeszcze drugi „Simon Boccanegra". My znamy dziś wersję tej opery z 1881 roku, ale przecież powstała ona prawie ćwierć wieku wcześniej. Nie odniosła jednak sukcesu i kompozytor ją porzucił, by po ponad 20 latach poddać zasadniczej przeróbce.
Festiwal Beethovenowski postanowił przypomnieć „Simona Boccanegrę" w pierwotnym kształcie. Czy wersja wcześniejsza jest gorsza od ostatecznej? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Na przełomie lat 70. i 80. Verdiego pociągał bardziej dramat muzyczny, ze starej opery powyrzucał więc katarynkowe melodie, rozbudował recytatywy, by ukazać skomplikowane relacje między bohaterami. Dodał też świetną scenę narady dożów, wzbogacającą tło historyczne akcji, bo Boccanegra był postacią autentyczną, władcą republiki Genui w XIV wieku. Wczesny „Simona Boccanegra" urzeka z kolei pięknem chwytliwych melodii. Jest tradycyjną operą, która ma miliony zwolenników. Chór wyśpiewuje więc w niej skoczne melodie, a jedyna kobieca postać – Amelia musi swą arię zakończyć efektowną cabalettą z koloraturami.
Jej popisy nie były wszakże najmocniejsza stroną poniedziałkowego koncertu. Amanda Hall, kreująca partię Amelii dysponuje bowiem niezbyt ciekawym głosem o sztucznie wyśrubowanych górach i mało dźwięcznej średnicy. A cały wieczór na Festiwalu Beethovenowskim należał przede wszystkim do Łukasza Borowicza, który z nerwem, a jednocześnie z ogromną dyscypliną poprowadził Polską Orkiestrę Radiową oraz chór Filharmonii Narodowej. To był prawdziwy Verdi, dyrygowany w dobrych, żywych tempach, trzymany w ryzach, ale z szacunkiem do piękna włoskiej melodii.