Baczyński jak Hamlet

Kordian Piwowarski opowiada o ojcu, debiucie u boku Katarzyny Figury i kolanach Jana Himilsbacha. Właśnie nakręcił film o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim.

Aktualizacja: 02.04.2013 10:12 Publikacja: 02.04.2013 10:03

Kordian Piwowarski

Kordian Piwowarski

Foto: materiały prasowe

Red

Kordian. Rzadkie imię.

Kordian Piwowarski:

Podobno dziadek czytał przy posiłkach Juliusza Słowackiego. Ja jestem Kordian, mój brat – Cyprian, a siostra miała dostać Balladyna, ale stanęło na Karina. Inspiracje romantyczne są ewidentne.

Spotkanie z "Baczyńskim"

Dzisiaj o 13.00 gośćmi programu "Nie rób scen" będą Kordian Piwowarski, reżyser filmu i Bartosz Chajdecki, kompozytor. Zadaj pytanie na Facebooku

Rozmowa pochodzi z tygodnika "Przekrój"

A pan robi film o innym poecie. Ależ ten pana Baczyński to laluś.

Im dłużej mu się przyglądałem, tym bardziej odkrywałem w nim sprzeczności. Ci, którzy jeszcze go pamiętają, opowiadali, jak tuż przed wybuchem powstania warszawskiego przyszedł do konspiracyjnego lokalu przy ulicy Focha po przydział butów dla swych żołnierzy. Ledwo trzymał się na nogach, bo musiał przebiec kilka ulic. Astmatyk, delikatny, melancholijny jedynak, nie nadawał się na wojskowego. A został symbolem żołnierskiego poświęcenia. Małomówny, zamknięty w sobie, a dowodził plutonem. Nieśmiały, a zgłosił mieszkanie jako skrytkę na broń AK, co groziło śmiercią całej rodziny.

W jednej ze scen filmu Baczyński bierze udział w akcji wysadzania pociągu na trasie Tłuszcz – Urle. Wszyscy, łącznie z nim jako dowódcą, zachowują się jak dzieci.

To były dzieci. Chłopcy po 16 lat. Krzysztof miał wtedy 22 lata. Z drugiej strony jego wiersze są niesamowitym dokumentem doświadczeń całego pokolenia, które zdecydowało się walczyć o wolną Polskę. Wiele osób pisało poezję, ale to on najlepiej uchwycił wątpliwości swoich rówieśników. Dla mnie to współczesny Hamlet, który miał podobny dylemat – być czy nie być. Żyć tu i teraz, robić to, co się umie najlepiej, w warunkach, jakie stwarzali hitlerowcy, czy walczyć i zginąć.

Jan Kott opowiadał, że powstanie warszawskie było pierwszą rewolucją seksualną w XX w. Wszyscy wiedzieli, że zginą, ale nikt nie chciał umierać jako prawiczek i dziewica. Miał pan szansę pokazać powstanie nieco mniej posągowo. Dlaczego u pana całe to towarzystwo jest niewinne jak aniołki?

Warstwa dokumentalna była dla mnie ważna, nie chciałem od siebie nic dodawać: dialogów, opisów, głosu narratora. Wszystkie słowa w filmie są albo Baczyńskiego, albo świadków, którzy go znali. Oczywiście wiem, że apetyt na miłość był wielki, ale trudno było go skonsumować, bo gdzie? Mieszkania przeludnione, parki i bramy obstawione Niemcami. Jest w „Baczyńskim" scena, kiedy poeta zaczyna całować przyszłą żonę, Basię. Rozpędza się, sadza ją na stole i wtedy wchodzi do pokoju jego matka. Kiedy tę scenę pokazywaliśmy powstańcom, którzy pamiętają czasy Baczyńskiego, jedna z pań wstała z zarzutem: „Taka lubieżność w domu Baczyńskich nie mogła się zdarzyć!". Intymność dla każdego ma inne granice. Zresztą matka Krzysztofa całkowicie nie akceptowała jego małżeństwa. Po ślubie pisała w liście, że straciła syna.

Robiąc film o poecie, chcieliśmy, by jego forma była jak najbardziej zbliżona do jego poezji. W przypadku Baczyńskiego nie było mowy o żadnej rewolucji seksualnej, a jego twórczość daleka jest od awangardowych tendencji, bliżej jej do romantyzmu. Stąd i film jest dość klasyczny.

Rzeczywiście, wątek homoseksualistów zakochanych w Baczyńskim pokazał pan wyjątkowo dyskretnie jak na dzisiejsze standardy.

Baczyński, jak byśmy dziś powiedzieli, był ikoną ówczesnej gejowskiej Warszawy. Chłopięcy, o kobiecych, szaroniebieskich oczach, włosy falujące. Jarosław Iwaszkiewicz czy Jerzy Andrzejewski chcieli go przeciągnąć na swoją stronę. Autor „Popiołu i diamentu" do końca życia trzymał jego portret na swoim biurku i nazywał „największą miłością". Iwaszkiewicz zapraszał do siebie, do dworku w Stawisku, by leczył astmę, i rozmawiali całymi dniami. Po latach pisał: „Krzysztof wysunął się z moich ramion". Co to znaczy? Do końca nikt nie wie.

Pana ojciec Radosław Piwowarski znany jest z dobrej ręki do młodych aktorów, to on zwrócił uwagę na Katarzynę Figurę, Annę Przybylską czy Marię Seweryn... Dlatego postawił pan na Mateusza Kościukiewicza, a nie któregoś ze znanych przystojnych blondynów?

Trzy lata temu, gdy zaczęliśmy zdjęcia do filmu, Mateusz był niszowym, dobrze zapowiadającym się aktorem, choć już po „Matce Teresie od kotów". Zadzwoniłem do jego agentki z propozycją, a ona powiedziała, że jej podopieczny już nie jest zainteresowany filmami, wybiera teatr. Tydzień później dostałem telefon, że jednak koniecznie chce zagrać Baczyńskiego! Podobno przyszedł do siedziby agencji, zobaczył na biurku scenariusz filmu i się zachwycił. Powiedział, że to jego ulubiony poeta i był zły, że nikt mu o tej propozycji nie powiedział. Wrócił chyba z Chin, był totalnie rozedrgany, podczas rozmowy wypalił paczkę papierosów. Po godzinie zapytał, kto będzie reżyserował. Myślał, że może Andrzej Wajda albo inny mistrz, a ja jestem tylko asystentem. Takie były początki naszej znajomości.

W filmie niemalże się nie odzywa.

Za to czyta parę wierszy. Mateusz ma trochę problemy z dykcją, podobało mi się, jak prawie mamrotał te utwory. On ma w sobie tajemnicę, głębię w oczach, pewien rodzaj minimalizmu, co nie jest powszechne wśród młodych aktorów. Na planie dochodziło do różnych spięć. Mateusz jest nieokrzesanym indywidualistą, czasami kontakt z nim jest ograniczony, ale gdy się angażuje, to już jak trzeba, staje na wysokości zadania. Tuż przed kręceniem ujęcia śmierci Baczyńskiego, kulminacyjnej sceny filmu, chodził dookoła, żuł gumę i wysyłał esemesy. Zastanawiałem się, co robi, denerwowałem się, że się nie skupi, nie wczuje. Gdy słyszał, że jest ujęcie, wyłączał telefon, wypluwał gumę i stawał się Baczyńskim.

Mój film zaczyna się od śmierci ojca. Krzysztof jest na wakacjach, nie pożegnał się z nim. Ojciec był piłsudczykiem i literatem. Gdzieś wyczytałem, że o pierwszych wierszach syna powiedział: „Nie czuć w nich zapachu ziemi", co może być aluzją do wydelikacenia syna. To musiało być bolesne i obciążające, mam swoje przypuszczenie, że późniejsza cała działalność w podziemiu była rodzajem udowodnienia, że Krzysztof potrafi być żołnierzem, sprostać oczekiwaniu ojca.

Nie za prosta ta interpretacja?

Może tak mówię, bo sam mam ojca, który jest reżyserem i ocenia moją twórczość... A cały dom wypełniony był sztuką, obrazami babci i rzeźbami dziadka. Ciągle trzeba było uważać, by czegoś nie zniszczyć.

„Wszystkie rzeźby były podobne. Wyglądały jak moja mama. Dom to był jeden wielki ołtarz – hołd miłości ojca do matki" – mówił Radosław Piwowarski.

Niby mówiło się, że te akty to portrety babci, ale któregoś razu odkryliśmy z kolegami z liceum, że piersi każdej rzeźby są inne. Na pewno babcia była muzą dziadka, ale czy jedyną? Poznali się na ASP przed wojną, ich małżeństwo było mezaliansem. On pochodził z rodziny pszczelarzy z Miechowa pod Krakowem. Podobno, kiedy zdecydował się na naukę, jego ojciec spakował mu tobołek z najpotrzebniejszymi rzeczami, wyprowadził za wieś i wskazał kierunek na Zakopane. Dziadek, zatrzymując się w kolejnych gospodach, szedł tam dwa miesiące. Uczył się w słynnej Szkole Przemysłu Drzewnego u Antoniego Kenara. Babcia pochodziła z inteligencji inżynieryjnej, była krewną Stanisława Przybyszewskiego. Jej ojciec budował kolej transsyberyjską, kolejne dzieci rodziły się na kolejnych stacjach.

Jakby tego było mało, moja mama też skończyła ASP, a jej ojciec, mój drugi dziadek, był fotografem. Wszystko to powodowało, że z jednej strony sztuka w domu była wszechobecna, nieustannie o niej się rozmawiało, ale trwała też nieustanna walka o wolność, przestrzeń do tworzenia. Ktoś musiał wyjechać, by się skupić i coś zrobić, ktoś był zazdrosny, bo trzeba zostać z dziećmi...

Moja babcia należała do stolika Edwarda Krasińskiego i Henryka Stażewskiego, który namówił ją na abstrakcję. To, co robił dziadek, to był realizm romantyczny, rzeźbienie postaci związanych z Warszawą, Walery Wątróbka, syrenki, które były prawdopodobnie różnymi muzami. Żyliśmy na styku awangardy i romantyzmu.

Debiutował pan w „Pociągu do Hollywood" kwestią „Fajna dupka, skąd ją znasz?".

Na planach filmowych bywałem od dziecka. Kiedy tata zaczynał serial „Jan Serce", miałem trzy lata. Jan Himilsbach wziął mnie na kolana i powiedział podobno: „Pierwszy raz trzymam coś innego niż butelkę wódki". Ojciec zabrał mnie kiedyś do mieszkania Himilsbacha. Oni rozmawiali i pili wódkę, a ja siedziałem pod stołem i rozmontowałem z klepek porządny kawał podłogi. Gdy miałem 10 lat, zagrałem w „Pociągu do Hollywood". Jest taka scena na dworcu we Wrocławiu, gdzie Katarzyna Figura wyciąga skrzynki piwa z pociągu, a ja idę z głównych bohaterem filmu. Miałem spojrzeć na Kasię i spytać: „Fajna dupka, skąd ją znasz?".Tydzień przed zdjęciami cały trząsłem się ze strachu, że będę musiał coś takiego powiedzieć. Kiedy przyjechałem na zdjęcia, ojciec zobaczył, jak jestem spięty, zabrał mnie do hotelu, zaczął się wygłupiać, dał mi nawet banana, pomarańczę. I poszło.

Największe wrażenie zrobiła na mnie chyba ostatnia scena „Pociągu..." kręcona na jakimś olbrzymim żwirowisku. Fajerwerki, ognie, dymy, sztuczne szczury, wybuchy... Rozmach tego wszystkiego kompletnie mnie powalił, poczułem, że chcę robić to, co mój tata.

A o mało nie został pan hiphopowcem. „Mam kaptur na głowie i czuję się okej, czuję się lżej, bo świata widzę mniej, hej".

W liceum założyliśmy zespół Sin Semilla. Ja byłem Funky Cork. Nie rymowałem wtedy o ławkach i blokach. Pochodziliśmy z Żoliborza, inteligenckich rodzin. Nie byliśmy gangsterami jak Molesta. Byliśmy piewcami raczej jasnej strony życia. Energia i bądź sobą. Kiedy Robert Leszczyński pisał pierwszy duży tekst o warszawskim hiphopie, zauważył: „Kto w tych czasach nie jest hiphopowcem, ten w przyszłości będzie nikim". W tym samym artykule cytowano moje teksty. Wziąłem „Gazetę Wyborczą" i poszedłem pokazać to tacie.

Dawaliście mu posłuchać nagrań?

Nie mogliśmy za bardzo puszczać, bo za dużo nawijaliśmy o jaraniu trawy i zabawie.

Tata oczywiście powtarzał: „Tylko nie zostań filmowcem". Wolał takie profesje jak bankier, lekarz, prawnik... Ale jak miałem zostać prawnikiem, skoro całe życie w domu kręciło się wokół filmu i kultury.

Zawsze można się zbuntować.

Ojciec często namawiał: „Musisz się buntować, bunt jest istotą życia i sztuki". Tyle że on go rozumiał na swój sposób jako walkę. Bunt mojego pokolenia polegał na wycofaniu się, my to wszystko chcieliśmy poukładać po swojemu i na luzie. Siedzimy w parku, rymujemy i mamy swoje myśli.

Nie dostałem się do Filmówki, byłem ostatni pod kreską, pierwszy na liście rezerwowej. Udało mi się zdać dwie matury – polską i międzynarodową (po hiszpańsku) – więc zdecydowałem się na filozofię na uniwersytecie w Salamance. Chciałem wyjechać z Polski, wyrwać się z tego artystycznego kontekstu, przestać być synem Radosława Piwowarskiego. Ale po paru tygodniach przeznaczenie mnie dorwało. Dostałem telegram, że ktoś zrezygnował i mogę zaczynać w Łodzi. Wróciłem i byłem totalnie zagubiony. Na filozofii uczyłem się, że dialog służy do dochodzenia do prawdy, a tutaj: w filmie rozmowa ma ukrywać intencje; tam: myślenie to odzieranie świata z pozorów, tutaj: wszystko jest inscenizacją, nawet dokumenty. Kiedy szedłem po tej strasznej Łodzi i patrzyłem na stojących w bramach alkoholików, przyszło mi do głowy, że przecież parę tysięcy lat temu w Grecji na wyspach też stali jacyś goście, patrzyli na morze, nic nie robili, tylko rozmawiali. I stąd narodziła się filozofia. Zderzyłem te dwie rzeczywistości i zrobiłem „Jaskinię filozofów". Podrzucałem filozoficzne tematy tym autochtonom i filmowałem. Film został przebojem festiwali studenckich na świecie, ale w szkole chcieli mnie oblać.

W Filmówce ciągle byłem synem Radosława Piwowarskiego. Wiadomo: „Ojciec załatwił mu wszystko, na bank".

A nie?

Wiadomo – ojciec jest artystą o wyrazistym stylu i strasznie to porównanie jest ciężkie. Może dlatego cisnąłem podświadomie w innym kierunku, filmy bardziej abstrakcyjne, pojechane. Po Filmówce szukałem tematu na własny film, tata rzucił: „Zrób o swoim praprastryjku Stanisławie Przybyszewskim, to był niezły skurwysyn". Przeczytałem jego biografię i znalazłem do niej klucz. Postać krawca z Berlina. Przybyszewski przyjeżdża tam na początku lat 90. XIX w., ma 20 lat, niezwykłą charyzmę i puste kieszenie. Idzie do znanego krawca, który ma polskie korzenie i czasami szyje emigrantom na kredyt. Oczywiście Przybyszewski omotał go i wyszedł w nowym żółtym płaszczu, obiecując uregulować rachunek. I ten krawiec przez 30 lat próbował odzyskać pieniądze. W poszukiwaniu Przybyszewskiego rusza za nim w podróż po Europie, spotyka ówczesną bohemę z Augustem Strindbergiem i Edwardem Munchem na czele. Tak się zaczyna mój scenariusz „Żółty płaszcz".

Tyle że zamiast robić debiut, zacząłeś kręcić „Na dobre i na złe"? Wkręcił cię ojciec?

Ożeniłem się i postanowiłem utrzymywać się sam. Szukałem pracy. Podczas podróży poślubnej, w Zakopanem, odebrałem telefon. Ktoś powiedział, że mam szansę realizować serial w Sopocie. Ale trzeba natychmiast przyjechać. No to wsiadłem w pociąg i ruszyłem 750 kilometrów. Spotkanie, rozmowa, zobaczymy i wracam 750 kilometrów. Miałem parcie, żeby coś robić, a nie obijać się i żyć w cieniu ojca. Serial traktowałem jako początek. Zadzwonił producent „Na dobre i na złe" i dał mi na próbę odcinek. Ojciec dał mi cenną radę: „W serialu najważniejsze są pierwsza i ostatnia scena, reszta jakoś przeleci". I tego się trzymam.

Miałeś kaca?

Na początku nie, ale po dwóch latach myślałem: „Rzucam, najwyższa pora zrobić coś swojego".

Tylko za co zrobić?

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jesienią ruszą zdjęcia do „Żółtego płaszcza". W obsadzie Maria Bonnevie i Rainer Bock. Kiedy zobaczyłem Bocka w „Białej wstążce" Michaela Hanekego, pomyślałem: „To idealny krawiec dla Przybyszewskiego". Udało się dostarczyć mu scenariusz i po trzech dniach zadzwonił: „To genialna historia, chcę w niej zagrać".

Kordian Piwowarski

Urodzony w 1978 r. w Warszawie. Scenarzysta i reżyser filmów dokumentalnych, reklamowych, klipów i programów TV. Jako aktor zadebiutował w filmie swojego ojca Radosława Piwowarskiego – „Pociąg do Hollywood". Współpracował m.in. z Andrzejem Wajdą przy „Katyniu". Pierwszy film – „Jaskinię filozofów" – ukończył w 2001 r. Teraz na ekrany wchodzi jego „Baczyński".

Kordian. Rzadkie imię.

Kordian Piwowarski:

Pozostało 100% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"